niedziela, 13 lipca 2014

Mała retrospekcja, czyli jak to się właściwie stało, że tu jestem?

Wiele osób pisze do mnie z zapytaniem, co ja tu właściwie robię i jak się tu znalazłam. Fakt, trochę z logicznym ciągiem u mnie słabo – tego typu notka powinna być na samym początku, ale jak to mówią – lepiej późno, niż później :P. Czyli dziś trochę o rekrutacji oraz dziwnych sprawach wizowych…


Od początku – jest taki program o długiej nazwie - Visiting Research Graduate Traineeship Program (VRGTP) for Polish Masters Students in the Biological Sciences.  Program ten umożliwia studentom roczny wyjazd na płatny staż do uniwersytetów/instytucji naukowych w USA.  W tym roku w programie brały udział cztery jednostki ze Stanów:  University of Chicago, University of Virginia, Oklahoma Medical Research Foundation i  University of Texas Southwestern Medical Center. Z polskiej strony były to różne uczelnie, miedzy innymi moja Politechnika Wrocławska.

Pierwszym etapem rekrutacji  było przesłanie CV,  transkryptu ocen, średniej z całych studiów,  referencji oraz listu motywacyjnego (w którym wskazać trzeba było, które tematy zaproponowane przez ‘amerykańską stronę’  są dla nas najciekawsze do realizacji) do Prof. Z.D., który był koordynatorem tego programu i decydował też, kto przejdzie do etapu drugiego - czyli rozmów kwalifikacyjnych w Warszawie. Wysłałam wszystkie dokumenty bez większego przekonania,  że mogłoby się udać (bardzo dużo chętnych w tym roku było) i czy tak właściwie na pewno tego chcę? Wyobraźcie więc sobie moje zaskoczenie, gdy dostałam zaproszenie na rozmowy… po zaledwie 1,5 godziny!

No i jakoś miesiąc później pojechałam z moją grupą wsparcia (Ł. i P. – kocham Was) do Warszawy, gdzie na rozmowy kwalifikacyjne przylecieli Profesorowie będący przedstawicielami czterech amerykańskich uczelni. Rozmowy zaczęły się wstępem, który podsumować można takimi punktami:
- ‘uprawianie’ nauki w USA jest bardzo konkurencyjne, czasem wymaga zaangażowania 24/7,
- powinniśmy  się dobrze zastanowić, czy na pewno damy sobie radę rok w tak BARDZO DALEKO od domu…w tak zupełnie odmiennym miejscu,
- mimo wszystko jest też czas na zabawę.
Ten ostatni punkt mnie trochę pocieszył, przy czym dwa pierwsze trochę przeraziły, nie ukrywam.   Potem każdy z kandydatów miał 4 rozmowy w cztery oczy z przedstawicielem każdej uczelni. Każda rozmowa była inna – jeden Prof. przemaglował mnie z każdej techniki laboratoryjnej wymienionej w moim CV, pytał o prawo jazdy, radzenie sobie z niepowodzeniami, podejście do innych narodów i kultur, drugi pytał mnie o pracę magisterską i moje cechy osobowości, trzeci ogólnie o doświadczenia laboratoryjne i czy jestem raczej zdolna, czy raczej pracowita, że mam takie papiery dobre :P , czwarty też o doświadczenie, a  później o moje zainteresowania…bo miał podobne – książki s-f :P …Zgadnijcie, który mnie wybrał? ;)
Szczerze mówiąc nie czułam PRAWIE ŻADNEGO stresu podczas tych rozmów, co w moim przypadku jest czymś totalnie nienormalnym – przecież jeśli chodzi o takie sprawy to jestem chodzący Człowiek-Stres… Może to dlatego, że tak naprawdę wciąż nie wiedziałam, czy chcę tego, czy nie i miałam podejście „co będzie, to będzie” i tak naprawdę nie byłam pewna, czy bardziej boję się tego, że mnie NIE PRZYJMĄ, czy tego, że mnie PRZYJMĄ?! :P Wszystkie rozmowy oceniam jako bardzo przyjemne, jednakże nie było to żadnym wyznacznikiem sukcesu, bo wszyscy kandydaci mieli podobne wrażenia – po prostu Profesorowie byli niezwykle przyjaźni i sympatyczni.

No i jakoś tydzień, czy dwa, po rozmowach dostałam maila, że jadę do Texasu… Szczerze? Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że los rzuci mnie do TEXASU. Nigdy. A jednak życie bywa bardzo zaskakujące. Ciężko było mi podjąć ostateczną decyzje – rok to jednak BARDZO długi okres czasu – zostawić rodzinę, chłopaka, przyjaciół (w tym moją Furię!) na tak długo... Nie byłam też pewna, czy tak naprawdę nadaję się do tego i czy poradzę sobie w sprawach laboratoryjnych, ale też czy  dam radę językowo. Z drugiej strony – nie wykorzystać takiej szansy?! Po namowie bliskich zdecydowałam się….i wtedy zaczęło się szaleństwo…
Samoloty, wizy, sprawy uczelniane, magisterka – tak dużo rzeczy do zrobienia, a tak mało czasu…od momentu wysłania papierów i decyzji  pod koniec marca do 30 czerwca – tak szybko się to wszystko rozegrało…


Ze spraw do załatwienia wyraźnie wyróżniła się WIZA… Pod wieloma względami. Gdy dostałam papiery od uczelni z USA mogłam umówić się na spotkanie z konsulem w Krakowie. Przed spotkaniem trzeba było wypełnić wniosek, kilkunastostronicowy, a tam pytania typu:
- Czy Pan/Pani albo ktoś z rodziny brał udział w handlu narządami lub nielegalny przeszczepie?
- Czy Pan/Pani albo ktoś z rodziny wspiera/wspierał organizacje terrorystyczne?
- Czy Pan/Pani albo ktoś z rodziny przemyca/przemycał coś na teren USA?
- Czy Pan/Pani albo ktoś z rodziny jest zaangażowany w handel ludźmi?
- Czy Pan/Pani jedzie na teren USA w celach prostytuowania się?
- Czy  świadomie przewozi Pan/Pani  czynniki zakaźne na teren USA?
I wiele, wiele innych takich kwiatków… + oczywiście pytania dotyczące rodziny w USA, tego czy już się tam było itd, itp…
Oprócz wypełnienia wniosku trzeba również wnieść OPŁATĘ za wizę, która jest BEZZWROTNA i oczywiście  NIE DAJE GWARANCJI UZYSKANIA WIZY. Czyli płaci się w ciemno (nie takie małe pieniądze tak przy okazji, bo najtańsza wiza to chyba jakoś około 500 zł) i jeśli wizy się nie dostanie, to pieniędzy nikt nie odda, bo to pieniądze na ROZPATRZENIE wniosku… Aby było jeszcze ciekawiej –  konsul może odrzucić wniosek o wizę  BEZ PODANIA POWODU. Fajnie, nie? Sprawy wizowe są naprawdę stresujące. Ja byłam w o tyle komfortowej sytuacji, że starałam się o wizę zawodową J-1 i miałam papiery ze Stanów, więc raczej to była formalność. Mimo wszystko jednak był stres wynikający z bezradności w przypadku, gdy konsul jednak uzna, że nie zostanie mi wydana wiza. Po załatwieniu wszystkich formalności online przyszedł czas spotkania z konsulem. Razem z rodzicami pojechałam do konsulatu w Krakowie. Strasznie wtedy lało, a w konsulacie nie ma żadnej większej poczekalni. Ludzie stoją naprzeciw konsulatu (pod takim niby daszkiem restauracji), pracownik konsulatu co jakiś czas przychodzi i zbiera dokumenty (na ulicy!) osób z danej godziny, wręcza kolorową karteczkę i gdy ochroniarz pokaże przed wejściem do ambasady kolor, który trzyma się w ręku, można  wejść do budynku. Po wejściu przechodzi się prze bramkę – nie można wnosić ze sobą żadnej elektroniki – również  telefonów, ani żadnych płynów, w ogóle najlepiej nie mieć nic – poza teczką  z dokumentami w ręku – oczywiście z tego co czytałam w ambasadzie nie ma żadnego depozytu, w którym osoba podróżująca mogłaby umieścić swoje rzeczy (moje zostawiłam rodzicom, ale ponoć w barze obok konsulatu robią na tym przechowywaniu niezły biznes...).  Gdy już się przejdzie bramkę, to oddaje się dokumenty w okienku i odciski palców, dostaje się numerek i czeka się na podejście do okienka za taką niby-ścianą, gdzie przyjmuje konsul – wygląda to jak okienko w banku i większość tego, co się mówi, słyszy większość osób oczekujących, a już na pewno osoby w sąsiednich okienkach (niektóre sytuacje były naprawdę przykre…). Jeśli chodzi o samą rozmowę to muszę przyznać, że była sympatyczna, ale za to bardzo nieprzewidywalna…to znaczy zaczęło się normalnie... po co jedziesz, gdzie, kto  będzie ci płacił, co będziesz robić…i właśnie – tu myślałam, ze jak rzucę  odpowiedź, że pracować w laboratorium to zakończy to temat, a tu pytanie, ale co dokładnie się robi w tym labie, no to teraz już byłam pewna, że jak rzucę hasło ‘transport między jądrem a cytoplazmą w komórce’, to temat na pewno zostanie zamknięty, ale znowu się myliłam… Konsul zaczął dociekać, a co dokładnie będę badać, a jakie białka, a co one robią …a najlepsze w tym wszystkim było to, że sprawiał wrażenie, że naprawdę rozumie, o czym mówię! Potem rozmowa wróciła na normalne tory, czyli czy masz rodzinę w USA, jaką itd… zdezorientowało mnie jeszcze pytanie 'na do widzenia', ni stąd, ni zowąd, co to są PRIONY? Ja w szoku,  po raz kolejny zresztą,  zapytałam dla pewności – Czy serio pyta mnie pan z BIOCHEMII?! Na co konsul z uśmiechem na ustach: TAK. No to sobie jeszcze chwilę o biochemii pogadaliśmy…i dostałam w końcu tę wizę…. Z tego, co się orientuję, żaden z innych uczestników tego programu nie miał pytań biochemicznych na rozmowie o wizę – albo konsul rano przeczytał Focusa czy coś podobnego, albo …. albo nie wiem już sama :P
W każdym razie jak widzicie w moim przypadku nawet standardowa rozmowa o wizę jest niestandardowa :D

Dobra, mam nadzieję, że już teraz temat skąd się tu wzięłam został wyczerpany i zaspokoiłam Waszą ciekawość ;)


Trzymajcie się! Do następnego!

Anna

2 komentarze:

  1. Hm, nie zdziwiłbym się gdyby konsul miał obowiązek przepytania z takich tematów, aby upewnić się o prawdomówności...niemniej jednak - zemdlał bym ze dwa razy. hahaha. Świetny tekst, czytam dalej :D

    OdpowiedzUsuń
  2. No ja raczej osłupiałam niż mdlałam, ale w każdym razie było to dziwne doświadczenie ;)

    OdpowiedzUsuń