niedziela, 6 listopada 2016

Ser, ser, ser... czyli słów kilka o szwajcarskiej kuchni.

   Jesienne długie wieczory zawitały w Zurychy na dobre... Liście się sypią, wiatr wieje, deszcz pada... i nostalgia człowieka dopada... jakiś taki refleksyjny nastrój, czasem próbuje się wkraść jakaś mała depresja... a co jest najlepsze na depresje? Dobre jedzenie! 

   Szwajcasrkie jedzenie jest wyjątkowo dobre na jasienną chandrę, bo w większości należy zdecydowanie do tak zwanego "comfort food", czyli ''jedzenia na pocieszenie'' - jedzenia wysokokalorycznego, prostego i domowego. Jak byśmy porównali jedzenie polskie i szwajcarskie, to wydają mi się one całkiem podobne pod pewnymi względami - w obu kuchniach wykorzystuje się duże ilość ziemniaków i mięsa. Poza tym jest tłusto. I dużo.

   Co jest charakterstyczne dla szwajcarskiej kuchni? Oczywiście ser. Wszędzie ser. Im bardziej śmierdzący, tym lepszy. Często gdy wchodzi się do tradycyjnych szwajcarskich restauracji, to panujący w nich 'smrodek' nie pozwala początkującym serożercom na zjedzenie posiłku wewnątrz lokalu i zwykle zajmują oni stoliki na zewnątrz ;) Ja już się przyzwyczaiłam do serowego zapaszku i o zgrozo, nawet zauważyłam u siebie tendencje, że im intensywniejszy 'smrodek', tym bardziej mi smakuje! Dziwne to jakieś!
   No a jak już przy serze jesteśmy, no to oczywiście trzeba wspomnieć o dwóch najbardziej znanych serowych szwajcarskich potrawach. Founde, czyli podgrzany, płynny ser z dodatkiem wytrawnego białego wina, w którym macza się nabite na widelczyki warzywa lub kawałki chleba to coś, co świetnie sprawdza się w towarzystwie. Jedzenie z jednego gara zbliża ;) A samo founde wywodzi się od górali, którzy wymyślili to danie, jako danie szybkie, proste, sycące i pozwalające na wykorzystanie suchego już sera, dzięki czemu się i najadano i nie marnowano jedzenia. Wiele osób kojarzy founde z Francją, Tak, tam też jest bardzo popularne, ale pamiętajcie, że founde ma szwajcarski rodowód!
   Raclette to drugie najbardziej popularne serowe danie. Specjalny i grubo krojony ser podgrzewa się na grilu na małych patelniach, aż do rozpuszczenia. Następnie taki płynny ser wylewa się na swoją własną kompozycję warzyw, owoców, czy mięs. Tradycyjnie używa się specjalnych ziemniaków do raclette. Pomysł na raceltte również zawdzięczamy szwajcarskim góralom, którzy roztapiali plastry sera na rozgrzanych kamieniach. Raclette i founde można zjeść w szwajcarskich restauracjach (w cenach raczej wygórowanych) albo w budkach pojawiających się na ulicach miast przy różnych okazjach (wtedy można zjeść proste raclette za piątaka).











   Ważnym elementem szwajcarskiej kuchni jest też rösti, czyli takie placki ziemniaczane. Szwajcarzy mówią, że to ich potrawa narodowa. No nie wiem... jak na moje oko, to ukradli ją od nas ;) A tak na serio to jest pewna różnica - te placki smaży się z grubo startych UGOTOWANYCH wcześniej ziemniaków. No i na wierzchu zwykle jest stopinoy ser - jakżeby inaczej? 

   Oprócz tych dań wegetariańskich, które dla mnie są idelane, mięsożercy też znajdą coś dla siebie. Popularna jest tu bardzo kiełbasa - taka, co i w Niemczech, czyli bratwurst. Takie budki z kiełbaskami 'na szybko' znajdują się często przy atrakcjach turystycznych. Ja nie jadłam, z racji wegetarianizmu, ale Łukasz mówi, że są dobre.

   Oprócz kuchni szwajcarskiej w Zurychu znajdziemy oczywiśce również "chińczyka", czy kebaba. U nas są to rzeczy bardzo tanie. W Szwajcarii nic nie jest tak naprawdę tanie, jeśli chodzi o jedzenie na mieście. Nawet moi znajomi Szwajcarzy, mówią, że raczej rzadko jadają na mieście. Mi również wydaje się, że jest dość drogo, ale czasem przecież można zaszaleć!


   A na koniec ciekawostka - wiecie, że musli wymyślił szwajcarski lekarz? Podawał on musli według swojej receptury pacjentom w swoim szpitalu, aby pomóc wrócić im do zdrowia i sił.

  Kochani Rodacy, nie bójcie się więc przybywać do Szwajcarii, bo jedzenie mają dobre, takie jak tradycyjny Polak lubi - tłuste i pożywne! Jednak nie należy nadużywać szwajcarskiej kuchni, bo jest też ciężkostrawna i tucząca... no ale w jesienne, smutne dni chyba można zrobić wyjątek...?

Buziaki,
Anna

niedziela, 16 października 2016

Lodowiec Titlis, czyli pierwszy raz na 3 000 m.

Witajcie!
   Dziś opowiem Wam, jak pierwszy raz byłam na 3000 m.n.p.m. No może nie licząc lotów samolotem, których trochę już było ;)
   Ostatnio Łukasz miał urodziny. Skończyły mi się pomysły na prezenty urodzinowe już dawno temu, nigdy nie wiadomo, co mu kupić. Pomyślałam więc, że może zamiast coś mu kupić, powinnam gdzieś go zabrać? I jak pomyślałam, tak zrobiłam. A na cel wybrałam lodowiec Titlis.
   Dlaczego? Bo po pierwsze, nigdy nie byliśmy na lodowcu. Po drugie, nigdy nie byliśmy tak wysoko. Po trzecie, fajnie byłoby zobaczyć już śnieg. 
    Nie wiem, czy wiecie, ale w Szwajcarii znajduje się kilkadziesiąt alpejskich szczytów sięgających ponad 4 000 m.n.p.m, nie wspominając nawet o tych, które mają ponad 3 000 m. Trudno się jednak temu dziwić, skoro jakoś 60% kraju to góry - głównie Alpy właśnie. Zdecydowanie jestem skłonna w to uwierzyć, nawet taki Zurych to pagórek za pagórkiem. I chociaż wcale długo tu jeszcze nie jestem, bez wątpliwośći mogę powiedzieć, że Szwajcaria to zdecydowanie 'kraj tysiąca gór i jezior'. 

   Ale wracają do naszego lodowca Titlis, to znajduje się on w Alpach Berneńskich w kantonie Obwalden. Titlis sięga 3 238 m.  Kolejkami można wjechać na 3 020 m. Najlepiej wyruszyć z Engelbergu (tak, tak, tutaj jest skocznia). 
   Nasz dzień zaczął się całkiem przyzwoicie, mimo pochmurnej pogody w Zurychu, prognozy dla Engelbergu były całkiem znośne, do późnego popołudnia bezchmurnie. Dodatkowo można zawsze sprawdzić kamerę na żywo na stronie interentowej lodowca, aby wiedzieć na pewno, jakie warunki panuą w tym momencie na górze. Wszystko posprawdzaliśmy, ubraliśmy się bardzo ciepło  (pierwszy raz w tym roku) i zaopatrzeni w termos z herbatą i aparat wyruszyliśmy do Engelbergu. Engelberg powitał nas pięknymi widokami i piękną pogodą. 






  Zaparkowaliśmy auto (5 Fr./dzień), sprawdziliśmy ostatni raz kamery na szczycie (było słonecznie) i poszliśmy kupić bilety.



   Podróż kolejkami na stację Titlis i z powrotem: 89 Fr. Po zakupie biletów podekscytowani wsiedliśmy do wagonika, którym mieliśmy przejechać pierwszy odcinek. Widoki byly świetne, chociaż parę razy obleciał mnie strach, gdy byliśmy tak wysoko w tym małym wagoniku. Ale widoki były tego warte.









   Pierwszy przystanek na jakim można wysiąść to przystanek nad Jeziorem Trübsee. My jednak zdecydowliśmy, że wysiądziemy tu raczej w drodze powrotnej. Nie oznacza to jednak, że nie mogliśmy się nacieszyć widokiem jezora - z kolejki linowej widok był niesamowity!














   Przejażdżka trwała jakieś 15 minut. Po tym czasie dojechaliśmy do stacji przedostatniej i tutaj było już mroźnie i sniegowo... i niestety bardzo pochmurnie. W czasie gdy wjeżdżaliśmy na górę przyszly chumury i szczelnie opatuliły szczyt. No trudno, chmury nie chmury, trzeba było kontynuować. Ostatni odcinek pokonuje się pierwszą na świecie obrotową kolejką linową. 








   Wagoniki obracają się o 360 stopni dając widok na pełną górską panoromę. Za pewne piękną, gdy jest piękna pogoda. Bo jak nie ma, to widzi się tylko to: 





   Dotarliśmy wreszcie na szczyt, a tam dalej chmury. Błądziliśmy jak dzieci we mgle, co było też dość niecodziennym przeżyciem. Panowała taka atmosfera grozy i wielkiej niewiadomej w odległości 5 cm od czubka nosa ;)





 A tak na serio, to postanowiliśmy się nie przejmować pogodą i skorzystać z atrakcji znajdujących się na lodowcu. Zawsze też można liczyć na azjatyckich turystów, którzy niezawodnie poprawiają humor - jak jedna laska w szpilkach. Powtarzam - w SZPILKACH na LODOWCU na TRZECH TYSIĄCACH metrów. Ja wiem, że i na Snieżce się takie akcje mogą trafić, jednak biorąc pod uwagę jak ślisko było na Titlisie, to jednak zrobiło to mnie jeszcze bardziej piorunujące wrażenie...'Pani Szpilka' pokonała dużą część scieżek na lodowcu na tyłku... Wracając jednak do stałych atrakcji, to można przejść się lodowcową jaskinią:






   Można też przejść się najwyżej położonym mostem wiszącym w Europie. Przez warunki pogodowe nie widzieliśmy co jest pod nami (może i dobrze, bo chyba nie było pod nami niczego w odległości kilkuset metrów?). Mimo to przechadzka po moście wciąż była czymś niezapomnianym, szczególnie gdy most zaczynał się bujać pod wpływem wiatru. 









   Można też było przejechać się kolejką - wyciagiem z otwartymi wagonikami-krzesełkami nad przepaścią (Ice Flyer). Tu znowu chwała chmurą, że przepaści nie widzieliśmy. Za to strasznie zmarzliśmy.

   A jakby atrakcji było Wam wciąż za mało, to zawsze można zrobić zakupy. Można się zaopatrzyć w czekoladę albo zegarek (najwyżej położony sklep z zegarkami). SERIO. Prawie na każdym szczycie w Szwajcarii znajduje się ponoć sklep z czekoladą. Biznes to biznes, nie bez przyczyny są tacy bogaci!

   Podsumowując: nie było źle, chociaż widoki powinny być raczej takie:




Fotki z windy, hehe. 

   Pomyślałam sobie, że fajnie może byłoby się tu wybrać jeszcze raz przy lepszej pogodzie. Zaraz potem pomyślałam jednak - kurde, przecież tu jest tyle szczytów do zdobycia, że nie ma czasu, aby dwa razy odwiedzać to samo miejsce. Tak więc Titlis zaliczony, 3 000 m.n.p.m. zaliczone. Można wracać do domu i snuć kolejne plany.


Anna

niedziela, 2 października 2016

Królowa Gór - Rigi Mountain! Weggis, Luzerna.

Hej, hej!

    Czas leci strasznie szybko, już dwa miesiące minęly od kiedy zawitaliśmy na szwajcarskiej ziemi. Sprawy powoli posuwają się do przodu. W moim przypadku już praktycznie wszystko załatwione, czekam tylko na potwierdzenie ubezpieczenia. A i u Łukasza już lepiej - jest meldunek, jest praca i jest permit ;) Także powoli i z trudem, ale wszystko do przodu. I te dwa miesiące to w sumie całkiem szybko, jeśli chodzi o zadomowienie w Zurychu, więc chyba nie powinnam narzekać :P

    Ale dziś nie o tym, dziś o tym, że wreszcie pierwszy raz byliśmy w szwajcarskich Alpach!
A jako pierwszy cel wybraliśmy sobie Mount Rigi, zwaną Królową Gór. Rigi leży w środkowej Szwajcarii, w łańcuchu Schwyzer Alpen w kantonie Szwyc. 

    Rigi sięga 1798 m.n.p.m. Niby nie tak dużo, niby nic specjalnego. Jednak to jej położenie sprawia, że to miejsce jest niezwykłe - Rigi otoczona jest niemal z każdej strony wodą - leży nad Jeziorem Czterech Kantonów. Rozpościera się z niej cudowny widok na okoliczne szczyty.

    Na Rigi można dostać się z kilku położonych u jej stóp miejscowości. My wybraliśmy Weggis. Stąd kolejką linową można dostać się na Rigi Kaltbad - znajduje się tu luksusowy kompleks wypoczynkowy. Stąd też można ruszyć szlakiem pieszym na szczyt Rigi (Rigi Kulm). My wybraliśmy się na spacer po okolicy w poszukiwaniu pierwszych pięknych widoków. Nie zawiedliśmy się. Poza tym pierwszy raz słyszeliśmy na żywo 'dzwoniące krowy' - ten hałas jest niesamowity! Dzwonią i dzownią przy każdym najmniejszym ruchu, słychać je chyba z kilku kilometrów. Aż dziwne, że te krowy nie szaleją!















    Z Rigi Kaltbad można wybrać szlak pieszy na szczyt lub... pociąg górski, kolejkę górską. Te kursujące na Rigi to najstarsze koleje górskie w Europie!







    Na szczycie Rigi znajduje się wieża telewizyjna, restauracja i oczywiscie sklep z czekoladą (są chyba na każdym szwajcarskim szczycie te sklepy z czekoladą!). Widok ze szczyty zapiera dech w piersiach. 






























     W dół sporą część zeszliśmy na piechotę, aby jeszcze bardziej napawać się piękną pogodą i przyrodą... i kawą i piwkiem na szlaku :)









    Gdy znaleźliśmy się znowu na dole postanowiliśmy pochodzić jeszcze po samym Weggis, które słynie z najpiękniejszej promenady w okolicy, Coś w tym jest!








     A że stamtąd już tylko rzut beretem do Luzerny, to i tam zawitaliśmy. Luzerna słynie z Kapellbrücke, czyli najstarszego mostu drewnianego w Europie (XIX wiek).Przy moście znajduje się wieża, która służyła kiedyś jako więzienie, izba tortur i skarbiec. Most jest cudownie przystrojony kwiatami. Cała Lucerna jest urokliwym miastem.














    To był dzień pełen wrażeń i niesamowitych widoków! 


Do następnego!

Anna