niedziela, 19 lipca 2015

San Francisco - najpiękniejsze miasto w USA.

San Francisco... cóż to jest za miasto! Zdecydowanie najpiękniejsze miasto w USA... urokliwe, interesujące, żywe, romantyczne – wiele pozytywnych przymiotników można by wymieniać...

Historia San Francisco rozpoczęła się w 1776 roku wraz z przybyciem Hiszpanów na zachodnią część wybrzeża  Ameryki Północnej. Kolonizatorzy wybudowali tutaj fort oraz misję św. Franciszka z Asyżu (stąd zapewne nazwa miasta?). Miasto przechodziło 'rozwojowe bum' w czasie amerykańskiej gorączki złota – rozrosło się tak bardzo, że było największym miastem po tej stronie kontynentu... lata świetności przerwało BARDZO silne trzęsienie ziemi w 1906 roku, które zrównało z ziemią większą część miasta. Jednak San Francisco szybko się po tej katastrofie podniosło. Będąc już przy temacie trzęsień, to cała Kalifornia leży na uskokach tektonicznych, na jednym z najbardziej aktywnych sejsmicznie obszarów (oglądaliście ostatnio film "San Andreas"?)... Naukowcy przewidują, że w ciągu najbliższych 30 lat dojdzie w Kalifornii na 99% do trzęsienia o sile prawie 7 w 10-stopniowej skali Richtera, a na 7 % o sile 8 – takie trzęsienie miałoby katastrofalne skutki.

Ale cóż - taka jest cena mieszkania w tym kalifornijskim raju na ziemi... Jednak bez stresu - zawsze można użyć drogi ewakuacyjnej:


Te znaki wyznaczające trasę ucieczki przed tsunami wcale nie poprawiają humoru – wręcz przeciwnie, uświadamiają, że zagrożenie jest całkiem realne.
Ale spokojnie, przetrwałam Kalifornię bez trzęsień.

Co jest jeszcze interesujące w tym mieście? Mniej niż 50% ludzi jest białych, większość stanowią imigranci. Hasła przewodnie mieszkańców San Francisco?
Liberalizm, wolność, multikulturowość...


Nasza wycieczka po mieście zaczęła się od czegoś unikatowego w skali światowej –  oryginalnych tramwajów linowych z drugiej połowy XIX wieku. Czym się różnią od normalnych, polskich tramwajów? Otóż nie są one napędzane przez prąd płynący w sieci trakcyjnej, ale są ciągnięte przez ukryte pod jezdnią liny. Tramwaje tego rodzaju nie mogą zawracać, dlatego na końcu każdej trasy jest obrotnica i wagonik jest obracany w przeciwnym kierunku (za pomocą rąk obsługi tramwaju). W San Francisco było ponad dwadzieścia róznych linii, lecz po wspomnianym wyżej trzęsieniu, zostały tylko trzy. My przejechałyśmy fragment między Union Squre i Lombard Street. Śmieszna to była przejadżka i muszę przyznać, że jestem pełna podziwu, że tak stary i przeładowany tramwaj daje radę jeździć po bardzo stromych ulicach miasta.







Wysiadłyśmy na przystanku Lombard Street, który był na szczycie ulicy Lombard Street – niespodzianka! Co jest szczególnego w tej ulicy? Jest to chyba najbardziej zakręcona ulica na świecie – 8 BARDZO OSTRYCH zakrętów na bardzo krótkim fragmencie (400 m)! Serpentyny utworzono, aby zmniejszyć nachylenie jezdni do 16 % (wciąż duże nachylenie, jednak wcześniej wynosiło jeszcze więcej, bo 27%!). Ulica podczas naszego pobytu była cała w kwiatach, dlatego aż tak dobrze nie widać serpentyn.







Następnie udałyśmy się do dzielnicy Marina District, aby zobaczyć Palace of Fine Art  –  coś jakby zupełnie z innej bajki, jakby przywiezione ze starożytnej Grecji, czy Rzymu. Jest to kompleks budynków służący jako galeria sztuki i wybudowany w 1915 roku. Miejsce spokojne, ciche i trochę oderwane od miejskiej rzeczywistości.








Będąc w Marina District mogłyśmy też pierwszy raz spojrzeć na słynny most Golden Gate (o nim jeszcze później) – były to godzinny poranne, więc mogłyśmy zobaczyć 'siedzącą' na moście mgłę – chyba jeszcze nie wspominałam, że San Francisco to miasto mgieł i ten widok to jeden z najbardziej charakterystycznych obrazów miasta mgieł, będący inspiracją dla wielu artystów. Fakt, muszę przyznać, że widok powoduje pewną niewytłumaczalną nostalgię...




Potem udałyśmy się do chyba najsłynniejszej turystycznej dzielnicy miasta - Fisherman's Wharf. Dzielnica przy nabrzeżu założona przez włoskich rybaków-imigrantów z mnóstwem sklepików i restauracji serwujących owoce morza i inne lokalne potrawy – z Martyną skusiłyśmy się na słynny kalifornijski chleb, a właściwie zupę z pomidorów w misce z chleba – uwaga, uwaga – pierwszy raz chleb podobny do naszego polskiego! Można by pomyśleć, że ukradli przepis od nas, jednak nie jest możliwe – do produkcji  tego specjalnego chleba używa się wyjątkowych szczepów drożdży, które są w stanie przetrwać ponoć tylko i wyłącznie w Kalifornii – po wywiezieniu ze stanu po krótkim czasie umierają. Muszą mieć chyba bardzo wąskie spektrum tolerancji.







Z nadmorksiej dzielnicy wyruszyłyśmy na 1,5-godzinny rejs po zatoce – San Francisco od strony wody wygląda równie pięknie!




Przepłynęłyśmy też pod tym czerwonym cudem architektury – mostem Golden Gate wybudowanym w 1937 roku, który  zdecydowanie jest ikoną miasta! Najsłynniejszy most wiszący na świecie zachwyca swoją posturą. Jest też najzwyzajniej w świecie piękny. Całkowita długość mostu to 2737 m, wieże mają po 227 m wysokości, liny na których wisi most składają się z 27 572 oddzielnych drutów ze stali. Wieże są w stanie wytrzymać obciążenie 95 tysięcy ton każda – imponujące, prawda?









Gdy patrzyłam na most w głowie pojawiały mi się sceny z 'Genezy planety małp' (z 2011r.) - kojarzycie małpy wspinające się po stalowej konstrukcji i chowające się przed karabinami we mgle?
I jeszcze kończąc o moście - smutna ciekawostka: to drugi na świecie most pod względem liczby popełnianych samobójstw.

Podczas rejsu przepływałyśmy też przy wyspie Alcatraz, na której znajdowało się chyba najsłynniejsze więzienie (o tej samej nazwie – Alcatraz). Początkowo wyspa była jedonstką wojskową, dopiero później została przekształcona w więzienie. Pierwsi więźniowie na wyspie byli przetrzymywani już w 1861 roku, ale oficjalnie więzieniem stało się dopiero 6 lat później. Dlaczego była to dobra lokalizacja na więzienie? Bo wyspa jest odizolowana od stałego lądu lodowatymi i rwącymi wodami zatoki. Ponoć nikt nigdy nie uciekł z Alcatraz. Nawet Al Capone.
Dziś na wyspie pozostały tylko zniszczone budynki więzienia, biblioteka, latarnia...






Po przeciwnej stronie w stosunku do Golden Gate Bridge jest inny most: Bay Bridge z 1936 roku (otwarty był pół roku przed sławniejszym sąsiadem). Nie wygląda może tak spektakularnie jak mój czerwony ulubieniec, ale też jest godny uwagi (tym mostem wjechałyśmy do miasta).




Po rejsie skierowaliśmy się  w stronę najlepszego punktu widokowego w okolicy, po drodze przjeżdżaliśmy też przez dzielnicę Castro, która jest słynną dzielnicą homoseksualistów – na początku już pisałam, że San Francisco to miasto bardzo liberalne – powiewały wszędzie tęczowe flagi będące symbolem społeczności LGB (z ang.Lesbian, Gay, Bisexual, Transgender) – temat bardzo gorący aktualnie w USA, jak za pewne wiecie.
Gdy dotarliśmy na miejsce – wzgórze Twin Peaks, widok zapierał dech w piersiach!!! To miasto jest naprawdę najpiękniejszym  miastem, jakie do tej pory widziałam!





Zahaczyłyśmy też o wybrzeże i plaże, urokliwy obszar rekreacyjny:






Zatrzymaliśmy się też przy ratuszu miejskim, który jest najdroższym ratuszem miejskim w Stanach



A na samym końcu nasz kolega Soso, który jest Chińczykiem i się ostatnio przeprowadził w okolicę San Francisco oprowadził nas po chińskiej dzielnicy – najstarszym i największym Chinatown w USA. Jest to jednocześnie NAJWIĘKSZA chińska społeczność poza Azją.  Zupełnie jakbym przeniosła się na chwilę do Chin – wszystko po chińsku – nazwy sklepów, banków i wokół mnóstwo Chińczyków – tak dla odmiany. Soso zabrał nas do restauracji, gdzie serwowali ponoć prawdziwe chińskie jedzenie.






Smutno było mi opuszczać San Francisco – piękne miejsce, idealny klimat i pogoda, mili ludzie... tylko te trzęsienia ziemi niepotrzebne. Nie powstrzymają mnie one jednak przed kolejnym odwiedzeniem tego miasta!



Pozdrawiam,
Anna