niedziela, 28 czerwca 2015

Sezon pożegnań uważam za otwarty.

Mój staż w UT Southwestern Medical Center właśnie dobiega końca. Nie wiem nawet, kiedy minęło 12 miesięcy. Rok to przecież jest tak długo. Czasem mam wrażenie, że to dopiero jakoś miesiąc od przyjazdu... Serio, jakieś zagięcia czasoprzestrzeni najwyraźniej... A może to powiedzenie, wszystko co dobre, szybko się kończy, ma jednak w sobie dużo prawdy?

Rok spędzony w UTSouthwestern, w Dallas generalnie, dał mi możliwość zetknięcia się z różnymi kulturami, poznania znajomych z całego świata, czy to w pracy, czy poza nią (USA, Turcja, Tajwan, Japonia, Chiny, Indie, Hiszpania, Tajlandia, Meksyk itd...). Nauczylam się wielu interesujących rzeczy - jak żyją ludzie w różnych miejscach, jakie mają warunki życia, stwierdziłam że w niektórych miejscach być może jest lepiej niż w Polsce, za to w innych dużo gorzej. Czasem opowiadane przez moich znajomych historie bywały dla mnie szokujące, czasem niesamowite, czasem wzruszające. Bezcennym doświadczeniem były rozmowy z tymi różnorodnymi ludźmi, w pewnym momencie na tematy bardziej osobiste - mogłam ich wypytać - co cenią w życiu, co jest dla nich ważne, w co wierzą, do czego dążą - o rzeczy, na które wpływ miały ich odmienne od moich własnych kultura i wychowanie. Wszystkie poznane osoby wzbogaciły moją wiedzę o świecie i wpłynęły w pewien sposób na moje postrzeganie rzeczywistości.
Pozornie jesteśmy tak bardzo różni, w rzeczywistości jesteśmy zadzwiająco tacy sami.

Staż w USA miał jeszcze jeden bardzo duży plus - poprawiłam mój angielski - w każdym możliwym aspekcie. [ no może nie do końca, bo z gramatyką to się raczej cofnęłam, bo nikt tu na gramatykę za bardzo nie zwraca uwagi :P ] Przede wszystkim osłuchałam się z językiem  i to z róźnymi akcentami - nawet chińsko-angielski nie jest mi już taki straszny! Wygłosiłam oficjalną prezentację po angielsku na naukowym sympozjum, więc chyba jest całkiem spoko. Najważniejsze jednak jest to, że już się nie boję mówić po angielsku - dużo swobodniej rozmawia mi się po angielsku z/w obecności Amerykanów czy innych obcokrajowców niż Polaków - może dlatego, że oni nigdy nie oceniają, nie krytykują, ani nie śmieją się z tego, że ktoś nie mówi/pisze perfekcyjnie, a jak to niestety często robią Polacy... Przy tutejszych ludziach nie bałam się też powiedzieć wprost, że czegoś nie rozumiem, albo poprosić, aby powtórzyli, czy wytłumaczyli inaczej. Zawsze ze spokojem powtarzali lub tłumaczyli. Do skutku.

Jeśli chodzi o samą pracę - to zdobyte doświadczenie uważam za bezcenne - mnóstwo się nauczyłam, mnóstwo praktycznych rzeczy w pracy laboratoryjnej. Najfajniejsze było to, że miałam 'zezwolenie na pomyłki', w sensie takim, że każdy był świadomy, że proces uczenia często pociąga za sobą błędy i że na błędach człowiek uczy się najlepiej. Zdobyłam doświadczenie w zakresie hodowli komórek ssaczych, manipulowania komórkami, badania cytotoksyczności, różnych technik biochemicznych (np. western blot), obrazowania pod mikroskopem fluorescencyjnym, klonowania molekularnego i wielu wielu innych. I tak, czasem niektóre eksperymenty doprowadzały mnie do szału, bo się nie udawały, bo coś było nie tak, bo wyniki jakby urwane z choinki... ale dzięki temu właśnie tyle się nauczyłam, bo mogłam wszystkie procesy dokładnie przestudiować, szukać źródła błędów, dowiedzieć się, co wpływa na konkretne eksperymenty i co jest dla nich krytyczne - tak naprawdę to właśnie fakt, że nie wszystko szło gładko, sprawił, że tak dużo z tego wyniosłam. A jaka satysfakcja, gdy samodzielnie rozwiąże się jakiś problem... Czułam się w takich momentach jak prawdziwy eksperymentator/naukowiec...Poczułam na mojej własnej skórze, że praca może dawać satysfakcję, że można rano wstawać z uśmiechem, że idzie się do pracy. A poza tym na samym końcu czekała mnie jeszcze miła niespodzianka - szefowa na mojej ostatniej prezentacji powiedziała mi mnóstwo miłych słów i jeszcze stwierdziła, że te wyniki, które uzyskałam są na tyle dobre, że trzeba coś z nimi zrobić, więc chyba szykuje się publikacja jakaś, jupi! Miałam też szczęście współpracować z człowiekiem, który wierzył w moc edukacji, ale wierzył też we mnie, ciągle podnosił mnie 'naukowo' na duchu. Poza tym, mimo że jest on mądrzejszy i bardziej doświadczony ode mnie (jakoś ze sto razy), traktował mnie jak równą sobie i brał pod uwage moje zdanie, sugestie, pomysły. Nie dawał też nigdy odpowiedzi wprost, co teraz doceniam - nauczył mnie szukać, nie bać się próbować róznych podejść - on po prostu nauczył mnie myśleć. Wszyscy moi współpracownicy są wspaniałymi ludźmi, byli pomocni, życzliwi i sprawili, że naprawdę nie czułam się tu obca nawet przez chwile, dali mi taka namiastkę rodziny ('trochę' niekonwencjonalnej), No i byli wariatami z poczuciem humoru podobnym do mnie - nie było czasu na nudę! :) Kocham ten lab, co tu dużo mówić!













Za czym będę tęsknić, gdy wrócę do Polski?

Nigdy bym się tego nie spodziewała, ale chyba za tym wszechobecnym 'how are you?' ['jak się masz?']! Na początku, gdy każdy tak mówił do mnie na ulicy, w sklepie, czy na korytarzu w pracy, myślałam sobie - dlaczego mnie pytasz, jak tak naprawdę nie chcesz wiedzieć? Potem jednak doszłam do wniosku, że nawet jeśli to wszystko nie jest jakieś super głębokie i nikt nie oczekuje tak naprawdę na to odpowiedzi, to mimo wszystko miło jest, gdy ktoś się do ciebie uśmiecha. I gdy tak ciągle się do ciebie uśmiechają, to w pewnym momencie i ty zaczynasz się częściej uśmiechać, Tak, tego będzie mi brakowało - uśmiechów od nieznajomych i do nieznajomych - wszędzie... Ciężko będzie mi się tego oduczyć, w sumie wcale nie chcę... obawiam się tylko, że jak zacznę się szczerzyć w Polsce do przypadkowych osób w tramwaju, czy na ulicy, to wezmą mnie za wariatkę... a w sumie, co mi tam! Uśmiechajmy się więcej, ludzie! :)
Co jeszcze jest fajnego w USA? Brak sztucznego kreowania dystansu między ludźmi - czyli to sławne mówienie do każdego 'na ty'. Kurczę, nawet do szefa mówi się tu po imieniu. Ułatwia to bardzo kontakty międzyludzkie, wprowadza przyjazną atmosferę, nie ma wywyższania się. Tak, tego mi będzie też brakować. Trzeba będzie się znowu przestawić na tryb pan/pani.
Jest jeszcze jeden aspekt społeczny, o którym warto wspomnieć - pozycja kobiet w społeczeństwie. Kobiety zawodowo traktowane są zupełnie  na równi z mężczyznami, również w praktyce, a nie tylko w teorii, co jest dość unikatowe na świecie, nawet dziś. Nikogo tu nie dziwi, że kobieta chce robić karierę zawodową. Jest to normalne. Kolejna pozytywna rzecz w USA? Amerykański optymizm i pewność siebie, które są nie do zdarcia. Naprawdę, nie do zdaracia.
Dodatkowo, życie tutaj wydaje się w pewnym sensie łatwiejsze - jeśli ktoś ma przeciętną pracę, to żyje godnie i spokojnie - przynajmniej takie wrażenie odniosłam w Dallas - trudno mi powiedzieć, czy tak jest w całych Stanach. My mając stosunkowo niską wypłatę jak na tutejsze warunki, mogłyśmy pozwolić sobie na przeróżne przyjemności i podróże, nie licząc każdego wydanego dolara. A właśnie - tanie podróżowanie! Tego chyba najbardziej będzie mi brakować! (liczba przelotów samolotem w ciagu mojego pobytu tutaj wyniesie 17 razy! Odwiedzę łącznie 13 stanów: Floryda, Luizjana, Texas, Oklahoma, Utah, Arizona, Nevada, Kalifornia, Idaho, Wyoming, Pensylwania, Nowy Jork, Dystrykt Kolumbii.)
Poza tym sprawy urzędowe, czy choćby umowy np. umowa o prąd, chociaż są często skomplikowane, to urzędnicy, czy obsługa klienta w różnych placówkach jest bardzo pomocna i pomaga z chęcią, z uśmiechem (znowu ten uśmiech!), a nie za karę...
Z przyziemnych rzeczy to będzie mi brakować słodyczy z masłem orzechowym i ogromnej dostępności (i przystępności cenowej) różnorodnej kuchni - zajadałyśmy się kuchnią tex-mex, meksykańską, amerykańska, hinduską, tajską, wietnamską, chińską, japońską, koreańską, etiopską, kreolską, włoską, peruwiańską, czy libańską. Będę też tęsknić za teksańskim piwem Revolver.

Oczywiście - nie wszystko mi się podoba - nie podoba mi się powierzchowność, pracocholizm, podatki doliczane do wszystkiego dopiero przy kasie i napiwki, praktycznie obowiązkowe i wcale nie małe, nie tylko w restauracjach, ale też np. u fryzjera i wielu innych miejsacach - i tutaj nie są one formą nagrody za to, że zostaliśmy dobrze obłużeni, tylko poprostu są dawane z założenia. Podsumowując ten wątek, to nie lubię faktu, że nigdy do końca nie wiesz, ile zapłacisz. Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić i to 'tipowanie' i doliczanie podatku do wszystkiego też weszło mi w końcu w nawyk. A i jeszcze jedna rzecz - jedzenie, to takie poza restauracjami - no cóż, po prostu niedobre i tyle. Mówiąc o negatywach nie uwzględniam kwestii polityki i działalności USA na arenie międzynarodwej, mówię tylko o życiu codziennym, które jednak ma dużo wiecej plusów, niż minusów.
Jak tak sobie teraz rozmyślam, to stwierdzam, że nigdy jakoś szczególnie nie pragnęłam wyjazdu do Stanów i trochę ze zdziwieniem słuchałam ludzi, którzy zachwycali się Ameryką i tym 'american dream'. Teraz zaczęłam ich trochę rozumieć. Nie chcę oceniać, gdzie jest lepiej, czy tu w USA, czy w naszej Polsce. Jest po prostu zupełnie inaczej - ani lepiej, ani gorzej.

Mój charakter i nastawienie do życia uległo zmianom w ciągu tego czasu, to na pewno. Na pewno się trochę zmieniłam - mam nadzieję, że na lepsze. Myślę, że stałam się odważniejsza, śmielsza, pewniejsza siebie, pewniejsza w wyrażaniu opinii, ale jednocześnie paradoksalnie bardziej tolerancyjna dla różnych ludzkich odmienności. Stałam się też jeszcze bardziej głodna wrażeń i przygód. Teraz będzie mi jeszcze trudniej usiedzieć na tyłku, a zawsze było trudno...

Na szczęście mamy przed sobą jeszcze jedną wyprawę, a właściwie to dwie - 23 dni podróżowania po zachodnim, a potem po wschodnim wybrzeżu. Kilka notek się jeszcze pojawi. A później? Może będę kontynuować tego bloga, ale zmienię nazwę, bo ta nie będzie już całkowicie adekwatna i będę pisać o kolejnych podróżach i rzeczach, które w jakiś sposób mnie zainteresują lub będą budzić we mnie emocje... W końcu jeszcze tyle miejsc i tylu ludzi jest do poznania...

Pożegnania są trudne. Każdy to wie. Nigdy nie powie się wszystkiego, co się chciało. Zawsze myśli się, że mogliśmy jeszcze zrobić to, czy tamto. Pożegnania zawsze są trudne, żadna nowość. To jednak jest dla mnie wyjątkowo trudne, bo niestety prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek spotkam tych ludzi w tych samym składzie jest bliskie zera. Nawet jeśli kiedyś, kiedyś bym tu wróciła, to nic już nie będzie takie samo. Jest to więc pewnego rodzaju pożegnanie ostateczne i czuje ogromny smutek.
Z drugiej strony zobaczę moich bliskich i ukochanych ludzi - nie mogę się już Was doczekać! Moich wariatów, z którymi rozumiemy się bez słów i tych naszych rozmów o wszystkim.

Jak widziecie targają mną skrajne emocje... ale czy ja nie zawsze tak miałam?

Dziękuję wszystkim za wszelką życzliwość i pomoc. Dziękuję WSZYSTKIM, którzy przyczynili się do tego, że mój pobyt w USA był tak udany.  Dziękuję wszystkim wspaniałym ludziom, którzy mnie otaczali.

Może spotkamy się jeszcze... jakoś, kiedyś, gdzieś. Oby.





Przeżyłam w Dallas cudowny rok, doznałam miliona wrażeń, spełniłam się w wielu aspektach.
Ten rozdział mojego życia był na pewno jednym z najlepszych. Ciężko będzie to przebić.
Zostawiam tu kawałek mojej duszy, z ludźmi, którzy przez ten czas zasłużyli na miano przyjaciół (nawet w europejskim znaczeniu tego słowa).





Anna

czwartek, 4 czerwca 2015

Nowy Orlean, czyli szalone, nawiedzone i jednocześnie niesamowicie piękne serce Luizjany...

Nowy Orlean... nawet nie wiem od czego zacząć - jeśli są na świecie miejsca, które ludzie uważają za magiczne, to na pewno Nowy Orlean jest jednym z tych miejsc... jeśli gdzieś są przejścia "między światami", to są one na pewno właśnie tu... Nowy Orlean ma pewną aurę tajemniczości, jest trochę surrealistyczny... i taki magiczny. Miałam wrażenie, że w tym przedziwnym mieście łączy się wszystko ze wszystkim, że za rogiem można spotkać ducha, czarownicę voodoo albo wampira...

Ta niesamowita stolica stanu Luizjana ma bardzo burzliwą historię - miasto powstało jako kolonia francuska (1718 r.), później przejęli je Hiszpanie, potem znowu było francuskie, a ostatecznie zostało sprzedane USA. Nowy Orlean rozwijał się niesamowicie szybko, głównie (niestety) dzięki niewolnictwu - plantacje trzciny cukrowej i bawełny były bardzo powszechne w całej Luizjanie, a do pracy wykorzystywano czarnoskórych niewolników, których przywieziono tu z Afryki (amerykańskie południe ma niestety wpisany w swoją historię ten niechlubny, ale znaczący fakt). Afroamerykanie mieli ogromny wpływ na rozwój miasta, szczególnie jego kultury - w końcu to kolebka jazzu, to im też miasto zawdzięcza miano stolicy luizjańskiego voodoo. Szybki rozwój Nowego Orleanu był pierwotnie ograniczony przez dość niecodzienne położenie miasta - wszędzie jest woda - miasto leży w delcie rzeki Missisipi i prawie całkiem otoczone jest wodami Zatoki Meksykańskiej i ogromnych jezior - rozbudowa była ograniczona tylko do terenów położonych wyżej, w pewnym momencie jednak przeprowadzono na wielką skalę akcję 'osuszania miasta' - woda była wypompowywana specjalnym system, przez co faktycznie, zyskano sporo terenu, ale za to całość jeszcze bardziej się obniżyła, co niosło ze sobą duże ryzyko zalania... o czym niestety przekonano się w bardzo tragiczny sposób, gdy w miasto uderzył huragan Katrina.


Nasza wyprawa do Nowego Orleanu rozpoczęła się od opóźnienia samolotu - z powodu burzy wystartowaliśmy ponad pół godziny później, po krótkim locie wylądowałyśmy na nowoorleańskiej ziemi i uderzyła nas fala gorąca i bardzo wysokiej wilgotności, powtórzę się, ale znowu  muszę powiedzieć, że to  NAJGORĘTSZE miejsce w którym byłam (mam nadzieję, że tu już ostatnie 'NAJ' w tej kategorii, bo więcej nie zniosę, serio!). Tym razem wybrałyśmy się we czwórkę - do naszej trójki dołączyła Rashmi (nie załapała się NA poranną fotę - przed 5.00!)



Pierwszym punktem było muzeum/memoriał huraganu Katrina. Zamówiłyśmy ubera i podałyśmy kierowcy miejsce, do którego chciałyśmy jechać... krążyliśmy, krążyliśmy i w końcu kierowca mówi: 'to tutaj!' i wysadza nas przed małym domkiem, który w żadnym wypadku nie przypominał muzeum...



Tabliczka jednak wisiała, więc zadzwoniłyśmy dzwonkiem do drzwi... otworzył nam po pewnej chwili mężczyzna, który powiedział, że jesteśmy pierwszymi odwiedzającymi dzisiaj... wnętrze pokoju było przedziwne, zawalone wszystkim, co możliwe, a gościu opowiadał nam... o swojej rodzinie, pokazywał zdjęcia, mówił o jakiejś jego ciotce, która właśnie ma zostać pierwszą amerykańską świętą (?)... i raz na jakiś czas rzucił słowo o Katrinie. Gdy zaczęłam go tak słuchać i się rozglądać, przywołałam z pamięci zdjęcia wystawy muzeum, które wcześniej przeglądałam w internecie, poskładałam klocki do kupy i pomyślałam, że nie, nie ma mowy, aby to było to miejsce! Powiedziałam o tym dziewczynom i starałyśmy się delikatnie powiedzieć naszemu rozmówcy (który muszę przyznać był bardzo interesującym, gadatliwym i sympatycznym, choć trochę dziwnym człowiekim), że chyba musimy już iść i to nie to miejsce, o które nam chodziło ... gadał i gadał, ale w końcu dał nam wyjść - przed tym jednak zrobił nam kilka zdjęć - okazało się, że to fundacja na rzecz budowy ogromnego memoriału huraganu - już widzę, jak będziemy na jakiejś broszurze z podpisem: "Mamy wsparcie nawet z Polski!" 
Przeszukałyśmy google jeszcze raz i okazało się, że to muzeum, o które nam chodziło, oficjalnie jest częścią Muzeum Stanu Luizjana, a właściwie jest dużą wystawą, a ludzie nieoficjalnie nazywają ją 'muzeum Katriny'... Musiałyśmy jednak przenieść wizytę w muzeum na później. 

W końcu dojechałyśmy do najsłynniejszej i najpiękniejszej dzielnicy - Dzielnicy Francuskiej (French Quarter), a stamtąd poszłyśmy prosto na historyczną stację Bazin... skąd miała ruszyć nasza pierwsza wycieczka po CMENTARZACH! Tak, wiem, że brzmi to dość dziwnie i przerażająco, ale nowoorleańskie cmentarze są w USA (a w sumie to na skalę światową) czymś wyjątkowym z kilku powodów:

  • Cmentarzy jest tu BARDZO dużo - Nowy Orlean średnio co 50 lat(!) przechodzi przez jakąś tragiczną katastrofę - jak nie huragany, to epidemie albo pożary... W związku z tym zapotrzebowanie na miejsca pochówku od zawsze było tu wysokie. Przez fakt, że miasto leży na terenach stale podmokłych, nie ma możliwości chowania ludzie w ziemi - bardzo płytko pod gruntem jest woda, więc jeśli wykopano by przepisowe dla chowania ludzi 6 stóp, pochówek tak naprawdę byłby w wodzie, a nie w ziemi.
  • Grobowce są bardzo monumentalne, piękne i ogromne, przypominają właściwie domy - dlatego nazywane są MIASTAMI UMARŁYCH.



  • Są tu  grobowce rodzinne, jak i grobowce określonych społeczności np. mniejszości narodowych (na zdjęciu grób Włochów) czy grup zawodowych.


    • Biedniejsi, którzy nie mogli siebie pozwolić  na osobny grobowiec mogli wykupić 'małe lokum' w murach cmentarzy (na zdjęciu poniżej, po lewej stronie), nazywane są one często piecami, ze względu na podobieństwo właśnie do pieców/piekarników.

    • Grobowce, zarówno te osobne jak i te w murach, są tak skonstruowane, że mogą w teorii pomieścić niezliczoną liczbę ciał. W grobowcu znajdują się  dwa poziomy - poziom górny, półka, to miejsce gdzie składa się ciało zmarłego, po rozkładzie (ciała w tych temperaturach rozkłada się niesamowicie szybko, kilka miesięcy, czeka się jednak ustawową ilość dni: rok i jeden dzień) to, co zostało spycha się na poziom dolny, a górny jest gotowy na przyjęcie kolejnych ciał.


    Pierwszy cmentarz, który zobaczyłyśmy to był St.Louis Cementary No.1 - najsłynniejszy i najstarszy z istniejących cmentarzy, wciąż w użyciu przez Katolików. Jest położony blisko najbardziej turystycznych części miasta - downtown i Dzielnicy Francuskiej i przez to stał się ofiarą wandalizmu (obecnie można go zwiedzać tylko z przewodnikiem). Najczęściej odwiedzanym grobowcem jest grobowiec Marie Leveau - królowej voodoo, ludzie zostawiają jej różne podarki i znakują groby (nie tylko jej) trzema literami X, co ma pomóc spełnić ich życzenia.




    Innym interesującym grobowcem jest grobowiec Nicholasa Cage'a - spokojnie, ON ŻYJE, nie martwcie się, po prostu myśli o przyszłości. Na tym grobowcu-piramidzie jest dużo śladów szminki w kształcie ust...



    Na końcu wycieczki złapała nas ogromna ulewa i burza - ponoć kilka burz dziennie to tutaj standard, o czym mogłyśmy przekonać się na własnej skórze... W każdym razie kolejnym punktem była wystawa dotycząc huraganu Katrina (tym razem ta WŁAŚCIWA). 

    Huragan uderzył w miasto w sierpniu 2005 roku, uformował się na Bahamach i przemieszczał w kierunku Nowego Orleanu, gdy dotarł do miasta był już huraganem 5-tej kategorii (prędkość wiatru 250 km/h !!!)... System ochrony przed powodziami zawiódł ostatecznie właściwie w każdym miejscu i 80% procent miasta znalazło się pod wodą... 1836 osób straciło życie... straty wyniosły 81 miliardów dolarów - to czyni Katrinę najbardziej morderczym i najdroższym huraganem  w historii USA. Nowy Orlean był kilkukrotnie nawiedzany już przez różne huragany, jednak Katrina przerosła je wszystkie. 




    Wystawa obejmowała liczne zdjęcia i nagrania z tego wydarzenia, relacje ocalałych i stawiała też dużo pytań odnośnie kondycji państwa - czy to jest naprawdę Ameryka...? Chodzi tutaj o najtragiczniejszy chyba aspekt katastrofy - brak wsparcia rządu dla ofiar podczas ewakuacji i już po niej...  Co prawda został wprowadzony stan wyjątkowy i zarządzono przymusową ewakuację z miasta, jednak nie wzięto pod uwagę, że biedniejsza część mieszkańców, nie ma jak albo nie ma gdzie się udać... (Nowy Orlean był wtedy jednym z najbiedniejszych obszarów metropolitalnych w USA). W konsekwencji wiele osób, głównie czarnoskórych, pozostało w mieście. Część z nich schroniła się na stadionie Superdome (liczba osób znacznie przewyższała możliwości schronu), część została we własnych domach... i pozostawiona samym sobie. Amerykanie oskarżają rząd o zbyt późną i bardzo nieefektywną ewakuację miasta. Poza tym rząd Busha stosunkowo późno zatwierdził pomoc ofiarom już po kataklizmie - ludzie twierdzą, że powodem opóźnienia był fakt, że pomoc ta szła do wyjątkowego biednego regionu,  a sama akcja pomocy Nowemu Orleanowi nazywana jest HAŃBĄ narodową... Poza tym mówi się, że ogromna pomoc przekazana przez inne państwa na ofiary kataklizmu tylko w pewnym procencie została przekazana rzeczywiście na rzecz ofiar. Krytyka Busha i jego rządu miała miejsce zarówno w kraju, jak i na arenie międzynarodowej. Można było uratować dużo więcej osób...
    Jak dzisiaj, 10 lat po kataklizmie, radzi sobie Nowy Orlean? Myślę, że chyba stosunkowo dobrze - miasto powoli wraca do swojej świetności, a sami mieszkańcy zaczynają podchodzić do wydarzenia z dystansem - przykładowo najpopularniejszy drink nowoorleański nazywa się 'huragan'...

    Po muzeum miałyśmy czas na spokojną eksplorację Francuskiej Dzielnicy - najstarszej dzielnicy miasta - w samym centrum mamy tu Katedrę Świętego Ludwika i Jackson Square, który jest takim małym parkiem z pomnikiem Jacksona (generał i prezydent USA).Wokół parku uliczni artyści prezentują swoje prace oraz robią różne pokazy.













    Architektura Francuskiej Dzielnicy po prostu zachwyca! Te wszechobecne, często kwieciste balkony nadają ulicom niesamowitego uroku: 











    Miałyśmy też okazję tego dnia spróbować specyficznej dla regionu kuchni kreolskiej (słowo 'Kreol' wg Wikipedii ma cztery różne znaczenia, a jednym z nich jest mieszkaniec stanu Luizjana). Kuchnia kreolska może być różnorodna w zależności od regionu, ale wspólny mianownik stanowi wykorzystanie ryżu, owoców morza i aromatycznych przypraw. Ja miałam okazję spróbować crawfish etouffee, czyli pewnego rodzaju gulaszu z raków: 


     A dziewczyny wybrały potrawę o nazwie Jambalaya:



    Deser natomiast zjadłyśmy w najpopularniejszej kawiarni: Cafe du Monde, która serwuje tylko dwie rzeczy: kawę i słynne beignets (coś pomiędzy faworkiem a pączkiem):




    Tego dnia zaszłyśmy jeszcze nad brzeg rzeki Mississippi:


    Dzień zakończyłyśmy na imprezowej ulicy Bourbon Street, a tam szaleństwo większe niż w Las Vegas! (i wszędzie 3 drinki w cenie 1...)












    Kolejny dzień zaczęłyśmy od Dzielnicy Ogrodów (Garden District). Jest to bogata dzielnica z pięknymi domami otoczonymi, jak nazwa wskazuje, równie pięknymi ogrodami.




     Jest tu też słynna restauracja, do której jednak w naszych podróżnych strojach by nas nie wpuścili :P


    Naszym celem w Dzielnicy Ogrodów był kolejny cmentarz - Lafayette Cemetery No.1, który powstał w wyniku zapotrzebowania na miejsca pochówku w związku z ofiarami żółtej gorączki (wspominałam już, że mieszkańcu Nowego Orleanu od zawsze mieli pod górkę?). Zasady pochówku są te same, co na cmentarzu, który opisałam wcześniej, czyli groby 'nadziemne'. Ten cmentarz w moim odczuciu jest jednak dużo bardziej klimatyczny, ma więcej drzew, paproci i przypomina trochę ogród - dzielnica zobowiązuje:









    A teraz gratka dla fanów Kronik Wampirów Anny Rice (tak przy okazji - ta popularna autorka pochodzi właśnie z Dzielnicy Ogrodów) i filmu 'Wywiad z wampirem', mamy tutaj miejsce, w którym znajdował się w filmie 'dom-grobowiec' wampira Lestata i jego pierwowzór (o wampirach jednak będzie później):



    Wycieczka po cmentarzu tradycyjnie już zakończona została burzą (w Nowym Orleanie dzień bez burzy to dzień stracony!). Tutaj nasza grupka rozdzieliła się na pewien czas - ja i Rashmi udałyśmy się poszukiwaniu zabytkowych tramwajów i tajemnic skrywanych w tym niezwykłym mieście...





    Nadeszła pora lunchu i postanowiłyśmy z Rashmi, że będąc w Nowym Orleanie musimy spróbować tutejszych słynnych raków, a Rashmi dodatkowo wypiła shota z ostrygą (taka krwawa Mary z dodatkiem)...




    Odnośnie raków - zgodnie stwierdziłyśmy, że fankami raczej nie zostaniemy i że jedzenie kosztuje więcej zachodu, niż to warte...

    Następnie był czas na spacer po sklepach... A właściwie co chwilę podczas wycieczki jakiś sklep przyciągał naszą uwagę i nie mogłyśmy sobie odmówić wejścia. Można tu znaleźć wszystko.
    Sklep Mikołaja:





    Sklepy ze słynnymi pralinami - najpopularniejsze to te z pekanami - orzechami występującymi na bardzo organicznym terenie - południu USA i w Meksyku. Pycha!




    Można spotkać też sklepy z gadżetami na... jazzowy pogrzeb (zmarłych żegna się przy muzyce, na wesoło, idą w końcu do lepszego miejsca).



    Sklepy z gadżetami voodoo:





    Byłyśmy też w sklepie dla wampirów... Otóż moi drodzy, w Nowym Orleanie żyje ponoć spora grupa osób, które są święcie przekonane, że są wampirami... Zapoczątkowała to za pewne wspomniana już wcześniej Anna Rice - akcja jej powieści często rozgrywała się właśnie tutaj. Poza tym wiele filmów i wampirzych seriali kręcono w Nowym Orleanie... Gdy zapytałam sprzedawcę w tym dziwnym sklepie, gdzie mogę spotkać prawdziwego wampira, odpowiedział, że nie może mi powiedzieć, bo to sekret. Na pewno mijałam jednak na ulicach wiele osób, które uważają się za wampiry... a może rzeczywiście nimi są? ;)



    Jak już jesteśmy przy tych mrocznych klimatach, to nie mogę nie wspomnieć o voodoo. Pisałam wcześniej, że czarnoskóra część społeczeństwa miała ogromny wpływ na kulturę w tym regionie - czarnoskórzy niewolnicy przywieźli tu ze sobą czarną magię, voodoo. Voodoo to mieszanka wierzeń afrykańskich z religią katolicką - niewolnicy po przywiezieniu do Stanów nie porzucili swoich plemiennych wierzeń, ale wpletli do nich religię chrześcijańską (synkretyzm afroamerykański). Voodoo praktykowane jest obecnie w Ghanie, Togo i Beninie, na Dominikanie i Haiti (jedna z religii państwowych!), w Brazylii i właśnie Luizjanie. Wyznawcy voodoo wierzą w jednego Boga, ale cześć oddają pomniejszym bóstwom/duchom, którzy odpowiadają chrześcijańskim Świętym. Podstawą religii jest obcowanie i kontakt z duchami. Podczas seansów spirytystycznych uczestnicy seansu doznają 'opętania' przez ducha / wchodzą w trans - przerażające. Charakterystyczną cechą nowoorleańskiego voodoo są laleczki voodoo, których użycie może być w różnych intencjach - sprawienia bólu (czarna magia) lub uzdrowienia, znalezienia miłości (biała magia).  Ikoną voodoo jest oczywiście Maria Laveau - była mulatką - biały ojciec i czarna matka, potomkini afrykańskich niewolników, pracowała jak fryzjerka bogatych mieszkańców Nowego Orleanu - dużo słyszała, dużo wiedziała i potrafiła to wykorzystać. Chciała zerwać z demonicznym postrzeganiem voodoo, dlatego podczas seansów używała licznych katolickich dewocjonaliów. Miała protekcję najbogatszych ludzi w mieście i zyskała sławę jako Królowa Voodoo. Wraz z Rashmi udałam się do muzeum voodoo. Było tam mnóstwo BARDZO dziwnych przedmiotów, laleczek i figur/kukieł przedstawiających poszczególne duchy (każdy z nich miał odpowiednika w postaci katolickiego Świętego). Ludzie zostawiali tym duchom przeróżne dary... W pokoju obok odbywał się właśnie seans spirytystyczny, ale oczywiście nie wzięłyśmy w nim udziału. Nigdy nie bawiłam się w żadne wywoływanie duchów i nie mam zamiaru tego zmieniać, chociaż muszę przyznać, że voodoo jest bardzo interesujące jako ciekawostka. Mówią, że dopóki w to nie uwierzysz, jesteś bezpieczny...







    Na zakończenie tego tematu coś wywołującego gęsią skórkę - złe dusze z XVIII wieku szczelnie zamknięte i zabite gwoździami...


    Poza wampirami i voodoo Nowy Orlean ma też mnóstwo duchów - każde miejsce, każdy hotel ma swoją historię i swojego ducha. Czy jest bardziej nawiedzone miejsce na świecie???

    Przechadzając się ulicami wszędzie można zauważyć porozwieszane kolorowe koraliki w najróżniejszych miejscach - są one symbolem Mardi Gras, czyli wielkiej corocznej imprezy w ostatni dzień karnawału - koraliki są noszone przez kobiety i mężczyzn. Panowie obdarowują nimi urodziwe panie. W ten dzień w Nowym Orleanie nie ma żadnych zasad, odbywają się liczne parady, wszyscy są poprzebierani (albo porozbierani) i wszystko jest dozwolone. WSZYSTKO.







    Po tych wywołujących dreszczyk wrażeniach postanowiłyśmy z Rashmi napić się i posłuchać jazzu. To w końcu w Nowym Orleanie... w dzielnicy prostytutek Storyville narodził się jazz (około 1900r.)! Jazz wywodzi się z muzyki ludowej afrykańskich niewolników, do której wplecione zostały elementy muzyki europejskiej i amerykańskiej Na ulicach miasta jest pełno ulicznych grajków, w każdym barze/pubie muzyka na żywo... To tutaj urodził się i wychował Louis Armstrong!




    Nasze zwiedzanie kilkukrotnie przerywane było burzą i deszczem. To znaczy na początku było przerywane, a później nam już było wszystko jedno - i tak byłyśmy mokre. Podczas gdy my z Rashmi zasłuchiwałyśmy się w jazzie, Karo i Martyna były przez pewien czas w innej dzielnicy niż my i tam padało chyba 'trochę' mocniej - momentalnie ulicami zaczęła pływać woda. Jak widać Nowy Orlean wciąż ma problemy z wodą, ale mieszkańcy się nie przejmują - dla nich to chleb powszedni...


    Dobrze, że ma parasol!



    A na koniec podsumowujący filmik:




    Nowy Orlean zdecydowanie zawiera się w mojej TOP TRÓJCE odwiedzonych miast. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z taką mieszanką kulturową! Dzika fuzja mentalna. Fascynuje mnie to miejsce...

    Nowy Orlean to zdecydowanie stan umysłu.
    I ta magiczna atmosfera, trochę niepokoju, trochę dreszczyku, trochę jakby się śniło na jawie.
    Cudo.


    Anna