niedziela, 28 czerwca 2015

Sezon pożegnań uważam za otwarty.

Mój staż w UT Southwestern Medical Center właśnie dobiega końca. Nie wiem nawet, kiedy minęło 12 miesięcy. Rok to przecież jest tak długo. Czasem mam wrażenie, że to dopiero jakoś miesiąc od przyjazdu... Serio, jakieś zagięcia czasoprzestrzeni najwyraźniej... A może to powiedzenie, wszystko co dobre, szybko się kończy, ma jednak w sobie dużo prawdy?

Rok spędzony w UTSouthwestern, w Dallas generalnie, dał mi możliwość zetknięcia się z różnymi kulturami, poznania znajomych z całego świata, czy to w pracy, czy poza nią (USA, Turcja, Tajwan, Japonia, Chiny, Indie, Hiszpania, Tajlandia, Meksyk itd...). Nauczylam się wielu interesujących rzeczy - jak żyją ludzie w różnych miejscach, jakie mają warunki życia, stwierdziłam że w niektórych miejscach być może jest lepiej niż w Polsce, za to w innych dużo gorzej. Czasem opowiadane przez moich znajomych historie bywały dla mnie szokujące, czasem niesamowite, czasem wzruszające. Bezcennym doświadczeniem były rozmowy z tymi różnorodnymi ludźmi, w pewnym momencie na tematy bardziej osobiste - mogłam ich wypytać - co cenią w życiu, co jest dla nich ważne, w co wierzą, do czego dążą - o rzeczy, na które wpływ miały ich odmienne od moich własnych kultura i wychowanie. Wszystkie poznane osoby wzbogaciły moją wiedzę o świecie i wpłynęły w pewien sposób na moje postrzeganie rzeczywistości.
Pozornie jesteśmy tak bardzo różni, w rzeczywistości jesteśmy zadzwiająco tacy sami.

Staż w USA miał jeszcze jeden bardzo duży plus - poprawiłam mój angielski - w każdym możliwym aspekcie. [ no może nie do końca, bo z gramatyką to się raczej cofnęłam, bo nikt tu na gramatykę za bardzo nie zwraca uwagi :P ] Przede wszystkim osłuchałam się z językiem  i to z róźnymi akcentami - nawet chińsko-angielski nie jest mi już taki straszny! Wygłosiłam oficjalną prezentację po angielsku na naukowym sympozjum, więc chyba jest całkiem spoko. Najważniejsze jednak jest to, że już się nie boję mówić po angielsku - dużo swobodniej rozmawia mi się po angielsku z/w obecności Amerykanów czy innych obcokrajowców niż Polaków - może dlatego, że oni nigdy nie oceniają, nie krytykują, ani nie śmieją się z tego, że ktoś nie mówi/pisze perfekcyjnie, a jak to niestety często robią Polacy... Przy tutejszych ludziach nie bałam się też powiedzieć wprost, że czegoś nie rozumiem, albo poprosić, aby powtórzyli, czy wytłumaczyli inaczej. Zawsze ze spokojem powtarzali lub tłumaczyli. Do skutku.

Jeśli chodzi o samą pracę - to zdobyte doświadczenie uważam za bezcenne - mnóstwo się nauczyłam, mnóstwo praktycznych rzeczy w pracy laboratoryjnej. Najfajniejsze było to, że miałam 'zezwolenie na pomyłki', w sensie takim, że każdy był świadomy, że proces uczenia często pociąga za sobą błędy i że na błędach człowiek uczy się najlepiej. Zdobyłam doświadczenie w zakresie hodowli komórek ssaczych, manipulowania komórkami, badania cytotoksyczności, różnych technik biochemicznych (np. western blot), obrazowania pod mikroskopem fluorescencyjnym, klonowania molekularnego i wielu wielu innych. I tak, czasem niektóre eksperymenty doprowadzały mnie do szału, bo się nie udawały, bo coś było nie tak, bo wyniki jakby urwane z choinki... ale dzięki temu właśnie tyle się nauczyłam, bo mogłam wszystkie procesy dokładnie przestudiować, szukać źródła błędów, dowiedzieć się, co wpływa na konkretne eksperymenty i co jest dla nich krytyczne - tak naprawdę to właśnie fakt, że nie wszystko szło gładko, sprawił, że tak dużo z tego wyniosłam. A jaka satysfakcja, gdy samodzielnie rozwiąże się jakiś problem... Czułam się w takich momentach jak prawdziwy eksperymentator/naukowiec...Poczułam na mojej własnej skórze, że praca może dawać satysfakcję, że można rano wstawać z uśmiechem, że idzie się do pracy. A poza tym na samym końcu czekała mnie jeszcze miła niespodzianka - szefowa na mojej ostatniej prezentacji powiedziała mi mnóstwo miłych słów i jeszcze stwierdziła, że te wyniki, które uzyskałam są na tyle dobre, że trzeba coś z nimi zrobić, więc chyba szykuje się publikacja jakaś, jupi! Miałam też szczęście współpracować z człowiekiem, który wierzył w moc edukacji, ale wierzył też we mnie, ciągle podnosił mnie 'naukowo' na duchu. Poza tym, mimo że jest on mądrzejszy i bardziej doświadczony ode mnie (jakoś ze sto razy), traktował mnie jak równą sobie i brał pod uwage moje zdanie, sugestie, pomysły. Nie dawał też nigdy odpowiedzi wprost, co teraz doceniam - nauczył mnie szukać, nie bać się próbować róznych podejść - on po prostu nauczył mnie myśleć. Wszyscy moi współpracownicy są wspaniałymi ludźmi, byli pomocni, życzliwi i sprawili, że naprawdę nie czułam się tu obca nawet przez chwile, dali mi taka namiastkę rodziny ('trochę' niekonwencjonalnej), No i byli wariatami z poczuciem humoru podobnym do mnie - nie było czasu na nudę! :) Kocham ten lab, co tu dużo mówić!













Za czym będę tęsknić, gdy wrócę do Polski?

Nigdy bym się tego nie spodziewała, ale chyba za tym wszechobecnym 'how are you?' ['jak się masz?']! Na początku, gdy każdy tak mówił do mnie na ulicy, w sklepie, czy na korytarzu w pracy, myślałam sobie - dlaczego mnie pytasz, jak tak naprawdę nie chcesz wiedzieć? Potem jednak doszłam do wniosku, że nawet jeśli to wszystko nie jest jakieś super głębokie i nikt nie oczekuje tak naprawdę na to odpowiedzi, to mimo wszystko miło jest, gdy ktoś się do ciebie uśmiecha. I gdy tak ciągle się do ciebie uśmiechają, to w pewnym momencie i ty zaczynasz się częściej uśmiechać, Tak, tego będzie mi brakowało - uśmiechów od nieznajomych i do nieznajomych - wszędzie... Ciężko będzie mi się tego oduczyć, w sumie wcale nie chcę... obawiam się tylko, że jak zacznę się szczerzyć w Polsce do przypadkowych osób w tramwaju, czy na ulicy, to wezmą mnie za wariatkę... a w sumie, co mi tam! Uśmiechajmy się więcej, ludzie! :)
Co jeszcze jest fajnego w USA? Brak sztucznego kreowania dystansu między ludźmi - czyli to sławne mówienie do każdego 'na ty'. Kurczę, nawet do szefa mówi się tu po imieniu. Ułatwia to bardzo kontakty międzyludzkie, wprowadza przyjazną atmosferę, nie ma wywyższania się. Tak, tego mi będzie też brakować. Trzeba będzie się znowu przestawić na tryb pan/pani.
Jest jeszcze jeden aspekt społeczny, o którym warto wspomnieć - pozycja kobiet w społeczeństwie. Kobiety zawodowo traktowane są zupełnie  na równi z mężczyznami, również w praktyce, a nie tylko w teorii, co jest dość unikatowe na świecie, nawet dziś. Nikogo tu nie dziwi, że kobieta chce robić karierę zawodową. Jest to normalne. Kolejna pozytywna rzecz w USA? Amerykański optymizm i pewność siebie, które są nie do zdarcia. Naprawdę, nie do zdaracia.
Dodatkowo, życie tutaj wydaje się w pewnym sensie łatwiejsze - jeśli ktoś ma przeciętną pracę, to żyje godnie i spokojnie - przynajmniej takie wrażenie odniosłam w Dallas - trudno mi powiedzieć, czy tak jest w całych Stanach. My mając stosunkowo niską wypłatę jak na tutejsze warunki, mogłyśmy pozwolić sobie na przeróżne przyjemności i podróże, nie licząc każdego wydanego dolara. A właśnie - tanie podróżowanie! Tego chyba najbardziej będzie mi brakować! (liczba przelotów samolotem w ciagu mojego pobytu tutaj wyniesie 17 razy! Odwiedzę łącznie 13 stanów: Floryda, Luizjana, Texas, Oklahoma, Utah, Arizona, Nevada, Kalifornia, Idaho, Wyoming, Pensylwania, Nowy Jork, Dystrykt Kolumbii.)
Poza tym sprawy urzędowe, czy choćby umowy np. umowa o prąd, chociaż są często skomplikowane, to urzędnicy, czy obsługa klienta w różnych placówkach jest bardzo pomocna i pomaga z chęcią, z uśmiechem (znowu ten uśmiech!), a nie za karę...
Z przyziemnych rzeczy to będzie mi brakować słodyczy z masłem orzechowym i ogromnej dostępności (i przystępności cenowej) różnorodnej kuchni - zajadałyśmy się kuchnią tex-mex, meksykańską, amerykańska, hinduską, tajską, wietnamską, chińską, japońską, koreańską, etiopską, kreolską, włoską, peruwiańską, czy libańską. Będę też tęsknić za teksańskim piwem Revolver.

Oczywiście - nie wszystko mi się podoba - nie podoba mi się powierzchowność, pracocholizm, podatki doliczane do wszystkiego dopiero przy kasie i napiwki, praktycznie obowiązkowe i wcale nie małe, nie tylko w restauracjach, ale też np. u fryzjera i wielu innych miejsacach - i tutaj nie są one formą nagrody za to, że zostaliśmy dobrze obłużeni, tylko poprostu są dawane z założenia. Podsumowując ten wątek, to nie lubię faktu, że nigdy do końca nie wiesz, ile zapłacisz. Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić i to 'tipowanie' i doliczanie podatku do wszystkiego też weszło mi w końcu w nawyk. A i jeszcze jedna rzecz - jedzenie, to takie poza restauracjami - no cóż, po prostu niedobre i tyle. Mówiąc o negatywach nie uwzględniam kwestii polityki i działalności USA na arenie międzynarodwej, mówię tylko o życiu codziennym, które jednak ma dużo wiecej plusów, niż minusów.
Jak tak sobie teraz rozmyślam, to stwierdzam, że nigdy jakoś szczególnie nie pragnęłam wyjazdu do Stanów i trochę ze zdziwieniem słuchałam ludzi, którzy zachwycali się Ameryką i tym 'american dream'. Teraz zaczęłam ich trochę rozumieć. Nie chcę oceniać, gdzie jest lepiej, czy tu w USA, czy w naszej Polsce. Jest po prostu zupełnie inaczej - ani lepiej, ani gorzej.

Mój charakter i nastawienie do życia uległo zmianom w ciągu tego czasu, to na pewno. Na pewno się trochę zmieniłam - mam nadzieję, że na lepsze. Myślę, że stałam się odważniejsza, śmielsza, pewniejsza siebie, pewniejsza w wyrażaniu opinii, ale jednocześnie paradoksalnie bardziej tolerancyjna dla różnych ludzkich odmienności. Stałam się też jeszcze bardziej głodna wrażeń i przygód. Teraz będzie mi jeszcze trudniej usiedzieć na tyłku, a zawsze było trudno...

Na szczęście mamy przed sobą jeszcze jedną wyprawę, a właściwie to dwie - 23 dni podróżowania po zachodnim, a potem po wschodnim wybrzeżu. Kilka notek się jeszcze pojawi. A później? Może będę kontynuować tego bloga, ale zmienię nazwę, bo ta nie będzie już całkowicie adekwatna i będę pisać o kolejnych podróżach i rzeczach, które w jakiś sposób mnie zainteresują lub będą budzić we mnie emocje... W końcu jeszcze tyle miejsc i tylu ludzi jest do poznania...

Pożegnania są trudne. Każdy to wie. Nigdy nie powie się wszystkiego, co się chciało. Zawsze myśli się, że mogliśmy jeszcze zrobić to, czy tamto. Pożegnania zawsze są trudne, żadna nowość. To jednak jest dla mnie wyjątkowo trudne, bo niestety prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek spotkam tych ludzi w tych samym składzie jest bliskie zera. Nawet jeśli kiedyś, kiedyś bym tu wróciła, to nic już nie będzie takie samo. Jest to więc pewnego rodzaju pożegnanie ostateczne i czuje ogromny smutek.
Z drugiej strony zobaczę moich bliskich i ukochanych ludzi - nie mogę się już Was doczekać! Moich wariatów, z którymi rozumiemy się bez słów i tych naszych rozmów o wszystkim.

Jak widziecie targają mną skrajne emocje... ale czy ja nie zawsze tak miałam?

Dziękuję wszystkim za wszelką życzliwość i pomoc. Dziękuję WSZYSTKIM, którzy przyczynili się do tego, że mój pobyt w USA był tak udany.  Dziękuję wszystkim wspaniałym ludziom, którzy mnie otaczali.

Może spotkamy się jeszcze... jakoś, kiedyś, gdzieś. Oby.





Przeżyłam w Dallas cudowny rok, doznałam miliona wrażeń, spełniłam się w wielu aspektach.
Ten rozdział mojego życia był na pewno jednym z najlepszych. Ciężko będzie to przebić.
Zostawiam tu kawałek mojej duszy, z ludźmi, którzy przez ten czas zasłużyli na miano przyjaciół (nawet w europejskim znaczeniu tego słowa).





Anna

1 komentarz:

  1. Jak mawiała mama Foresta- życie jest jak pudełko czekoladek... ;)
    Super tekst!
    Wracaj na rewir wsw:)

    OdpowiedzUsuń