wtorek, 26 maja 2015

Oklahomki w Teksasie - Dallas i Fort Worth - wycieczka ekspresowa.

Witam... po raz pięćdziesiąty! (tak, dzisiaj piszę tu mojego 50 posta!)

W weekend odwiedziły nas Oklahomki z naszego programu stażowego, te same, które zapewniły nam tyle rozrywek w Oklahomie - niestety udało się przyjechać tylko dwóm z nich - Asi i Kasi. One nas tak super ugościły u siebie, w związku z tym my nie mogłyśmy być gorsze i też zaplanowałyśmy dla nich trochę rozrywek. :)

W sobotę rano zaczęłyśmy od oprowadzenia ich po naszym kochanym UTSouthwestern, stwierdziły że jest zupełnie inne niż OMRF, w którym one pracują, ale ogólnie chyba im się podobało. Nam się podoba w każdym razie ;) A tutaj zdjęcie z rycerzem - kolegą Karo, który przypomina, aby zostawić w tym miejscu wszelkie metalowe przedmioty przez zbliżeniem się do aparatów NMR, które mają w sobie BARDZO silne magnesy i są po prostu niebezpieczne, gdy masz przy sobie za dużo metalu...



Następnie udałyśmy się do Fort Worth (wreszcie, planowałyśmy to od sierpnia tamtego roku, dzięki dziewczyny, że przyjechałyście!). Fort Worth tworzy razem z Dallas metroplex - DFW i jest to największy śródlądowy obszar metropolitalny w całych Stanach (obejmuje ponad 24 TYSIĄCE  km kwadratowych) i jest czwartym metroplexem pod względem liczby ludności - kto by pomyślał swoją drogą - ja odnoszę wrażenie, że jest tu raczej pusto. Z drugiej strony powierzchnia jest ogromna, to i zagęszczenie małe...
Fort Worth powstał, jak można się domyślić z nazwy, jako fort, posterunek armii (przeznaczony do kontrolowania rzeki Trinity i ochrony teksańskich osadników przed Meksykanami i Indianami). Pierwotny fort został jednak zalany przez rzekę i osada została przeniesiona trochę wyżej. Miasto przekształciło się ze spokojnej małej osady w kwitnące i tętniące życiem miasto w momencie, gdy znalazło się na słynnym szlaku Chisholm Trail - szlaku, którym  teksańscy farmerzy prowadzili stada bydła z południa na północ, na targ, rynek w Kansas. Później miasto stało się ogromnym ośrodkiem hodowli bydła i zyskało przydomek COWtown (cow- krowa), czyli 'miasto krów', 'krowie miasto' albo jakoś tak. :P

W każdym razie współczesny Fort Worth to bardzo ciekawe miasto, bo ma jakby dwie części - jedna część jest, powiedzmy 'zabytkowa' (szczerze mówiąc to zawsze mam wątpliwości, czy tego słowa mogę użyć odnośnie czegokolwiek w USA). W tej części zachowany został kowbojski, westernowy klimat. Po ulicach chodzą kowboje i kowbojki, można wstąpić na piwo do saloonu, zobaczyć konie, longhorny i typowo westernowe budownictwo.















Po oględzinach miasta wybrałyśmy się na lunch do... steak house i o dziwo, nawet ja znalazłam tam coś dla siebie, co nie było stekiem.



A po lunchu - czas na piwo. A jak w Fort Worth, to tylko w saloonie White Elephant (wchodzi do rankingu 100 najlepszych barów w USA)! Klimat niesamowity - wszędzie kapelusze, koszule w kratę, kowboje, muzyka country, tańce, pyszne piwo, impreza na całego... a to wszystko o godzinie 15.00! 







Dodatkową atrakcję była duża liczba sklepów z gadżetami prosto z Teksasu, zobaczcie sami, jakie cuda:



Teksański bałwan - jak widzicie, trochę za gorąco mu było i postanowił stopnieć.





W Teksasie nie dzwoni się na policje... są sprawniejsze rozwiązania:


Po oględzinach 'zabytkowej' części Fort Worth udałyśmy się do części nowoczesnej - downtown (a właściwie COWtown, jak już wspominałam).





Po wycieczce czekała nas impreza u znajomych - parapetówka. Było około 40 osób w dwupokojowym mieszkaniu, także całkiem tłoczno. Ponad połowy ludzi nie znałyśmy, ale było całkiem zabawnie i sympatycznie. Po powrocie wykończone padłyśmy spać, aby zebrać siły na jutrzejszą wycieczkę po Dallas. 

W niedzielę Rashmi zabrała nas do prawdziwej indyjskiej restauracji - Rashmi jest Hinduską, więc wie, co mówi. W związku z tym, że jedzenie miało być prawdziwie indyjskie obawiałyśmy się poziomu ostrości, ale dałyśmy radę (nawet Hartyna!) i jedzenie było pyszne. Najedzone (i śpiące po imprezie) ruszyłyśmy do downtown Dallas - pokazałyśmy Oklahomkom najważniejsze miejsca w Dallas.




Ja wreszcie miałam okazję iść do muzeum J.F. Kennedy'ego z Asią i Kasią - pisałam o zabójstwie Kennedy'ego w Dallas już raz na tym blogu, więc nie będę zagłębiać się w samą historię - powiem tylko, że muzeum jest bardzo hmmm intrygujące? Każdy dostaje przewodnika audio, zakłada słuchawki i przemieszcza się po muzeum zgodnie z tym, co słyszy w słuchawkach, w muzeum panuje cisza i półmrok, człowiek wnika w opowiadaną historię. Jak niesamowite jest to muzeum może swiadczyć fakt, że chociaż dotyczy tylko jednego człowieka i głównie jednego wydarzenia...to  spędziłyśmy tam ponad dwie godziny! Na zdjęciu widok z okna, z którego padł śmiertelny strzał i krzyż na ulicy w miejscu, w którym Kennedy'ego dosięgnął pocisk.


Zmęczone zwiedzaniem postanowiłyśmy, że czas na kolację i wybrałyśmy się na chyba najładniejszeją ulicę/dzielnicę Dallas - McKinney - restauracje, puby, trochę europejski klimat. W każdej z restauracji trzeba było czekać na stolik ponad pół godziny, ale udało nam się jakoś to obejść i wybór padł na restaurację tajsko-wietnamską. Później jeszcze spotkałyśmy się ze znajomymi w barze na piwo i do domu...



A w drodze do domu takie widoki - na downtown Dallas i piękny most nad rzeką Trinity.



Jak tak patrzę na to nasze Dallas... to będę tęsknić. BARDZO.




Anna


P.S. Pozdrawiam Oklahomki i dzięki za odwiedziny!

P.S.2. Pogoda w Dallas ostatnio szaleje - burze takie, że budynki się trzęsą, oberwania chmury, ulewy, stan zagrożenia powodzią od dłuższego już czas, do tego huragany, w sobotę w nocy nawet wyła miejska syrena alarmowa, bo było zagrożenie tornadem, wczoraj w naszym kompleksie apartamentów wył alarm przeciwpożarowy, a dziś nie mamy prądu.
Ale spokojnie, nie martwcie się, wszystko pod kontrolą. Niebo tylko wygląda trochę dziwnie...





wtorek, 19 maja 2015

Floryda, czyli policjanci z Miami, autostrada przez ocean, 'prawie Kuba' i aligatory...

Witam! Dziś mam dla Was relację z krótkiej (ale bardzo intensywnej!) wyprawy na Florydę...

Dusza podróżnika nie daje mi chwili wytchnienia. Jako że od ostatniej wycieczki minął już jakiś czas (prawie miesiąc), to trzeba było coś zorganizować. Wiele osób, w tym mój Tata (pozdro!), mówiło mi, że co jak co, ale Florydę to trzeba zobaczyć jak się jest w USA. W sumie długo nie musiałam się nad tym zastanawiać i po prostu pewnego dnia postanowiłam - JADĘ NA FLORYDĘ. Szybko ogarnęłam, kiedy mamy najbliższy wolny weekend (namawiałam Karo i Hartynę, ale tylko Hartyna dała się przekonać i w sumie to długo nie musiałam jej przekonywać) i zaczęłam planować - chciałam, aby wszystko odbyło się jak najtańszym kosztem, ale też aby jak najwięcej zobaczyć. W związku z tym:
1. Leciałyśmy najtańszymi liniami i lotem last minute (polecam wszystkim linie Southwest - latają do bardzo wielu miejsc, mają konkurencyjne ceny, a poza tym mają w cenie 2 bagaże do luku i bagaż podręczny! Jest to wielkim plusem - wszystkie inne amerykańskie linie mają płatne bagaże i przykładowo bilet kosztuje 100 dolców, a bagaż 50 dolców - sami więc widzicie, że Southwest są najlepsze i miejcie to na uwadze, jak będziecie chcieli kiedyś podróżować po USA!)
A co do lotu jeszcze, to mieliśmy na pokładzie niesamowicie zabawnego stewardsa, który rzucał ciągle dobre teksty typu - jak będzie potrzeba, to załóżcie maski tlenowe i głęboko oddychajcie, po czym zaczął dziwnie sapać i powiedział "nie, to nie ja dzwoniłem do was wczoraj w nocy', albo po wylądowaniu: 'no to jesteśmy w Fort Lauderdale...CHYBA'... i wiele, wiele innych...
2. Spałyśmy nie w hotelu, ale użyłyśmy airB&B, co jest czymś podobnym do couchsurfingu (strona internetowa gdzie ludzie ogłaszają swoje własne pokoje, mieszkania lub całe domy do wynajęcia). Tutaj jednak się płaci (ale bardzo mało!), ale za to osoby są sprawdzone i ktoś ma nad tym kontrolę.
3. Zamiast taksówek używałyśmy Ubera (taka aplikacja w telefonie, która pokazuje osoby, samochody dostępne w okolicy, które działają jak taksówki, z tym, że są ponad połowę TAŃSZE i prywatne osoby rejestrują się tu jako przewoźnicy, a nie licencjonowani taksówkarze! Są w związku z tym znienawidzeni przez taksówkarzy). W wielu krajach europejskich też Uber już funkcjonuje, w Polsce chyba jeszcze nie, ale myślę, że to kwestia czasu.

No ale do rzeczy. Wyleciałyśmy z Dallas w sobotę rano i koło 2 byłyśmy w Fort Lauderdale. Stamtąd za pomocą Ubera dostałyśmy się do Miami. Po wyjściu z lotniska uderzyła nas fala gorąca (goręcej nie w Dallas!), słońce i ogromna liczba palm...




Po przyjeździe do miejsca, w którym miałyśmy spać okazało się, że naszym gospodarzem jest Włoszka, która raczej mniej niż bardziej mówi po angielsku... Jednak Martyna trochę dogadywała się z nią po włosku, a co nie dało się po włosku, to na migi i ogólnie wszystko odbyło się bez problemów i w miłej atmosferze (to był nasz pierwszy raz z airB&B - udany, więc będziemy korzystać częściej). Nie chcąc tracić czasu od razu poszłyśmy w miasto. Miami jest takie, jak sobie wyobrażałam - gorące, palmiaste, chaotyczne...






Palmy są nie tylko w Miami, jasne. Widziałam je już w kilku miejscach... ale nigdy nie przy tak ogromnych wieżowcach - robi to niesamowite wrażenie! (swoją drogą, to podziwiam architektów - Floryda to tereny raczej podmokłe, więc to cud, że te ogromne budynki stoją!). A, jeszcze jedno - palmy na dachu to obowiązkowa sprawa każdego szanującego się drapacza chmur:







Oooo listek spadł!


Bardzo rzucała się w oczy WSZECHOBECNOŚĆ policji. No tak - policjanci z Miami nie śpią! A teraz tak na serio - Miami to miejsce, w którym działały (działają? - teraz niby problem jest pod kontrolą) jedne z największych karteli narkotykowych! Kolumbijczycy i Kubańczycy rozbudowali tu ogromne siatki handlu narkotykami. W porachunkach miedzy kartelami ginęło mnóstwo osób, nazywano nawet Miami 'rajem utraconym'. Sytuacja bywała dramatyczna. Trzeba jednak pamiętać, że niestety (?) to właśnie biznes narkotykowy zbudował potęgę i świetność Miami - kluby, bary, ekskluzywne hotele, czy wieżowce często powstawały za 'brudne' pieniądze narkotykowego półświatka, dając tym samy zatrudnianie wielu osobom i napędzając turystykę... No cóż... Dzisiaj jednak sceny z serialu "Policjanci z Miami" (Miami Vice) podobno odeszły do przeszłości. Tego nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że nie widziałam niczego, co budziłoby mój niepokój... Ale policji jest MNÓSTWO. Właściwie na każdej ulicy jest jakiś radiowóz.






Po oględzinach downtown Miami udałyśmy się na lunch do restauracji- tym razem portorykańskiej! Pyszne jedzenie!



Najedzone stwierdziłyśmy, że chyba czas na plaże, a plaże najlepsze w Miami Beach - wiadomo!
Chcąc poczuć klimat miasta wybrałyśmy komunikację miejską - problem był w tym, że GPS i mapy pokazywały zupełnie inne autobusy i połączenie na przystankach, niż te istniejące w rzeczywistości! Na szczęście na pomoc 'damom w opresji' przybył pół Belg- pół Ukrainiec, który mieszka w Miami Beach i pomógł nam wybrać odpowiedni autobus i przy okazji poopowiadał trochę o samym miejscu. Aby dostać się z Miami do Miami Beach trzeba przejechać przez dość długi most łączący te dwa miasta (tak, to są osobne miasta - zaskoczyło mnie to).




Gdy tylko wysiadłyśmy w Miami Beach od razu taki obrazek rodem z GTA (dla niewtajemniczonych - gra komputerowa - jedna z części miała miejsce w Miami, a właściwie fikcyjnym mieście Vice City bazującym na Miami):



Co można robić w Miami Beach? Oczywiście iść na plażę! Niby plaża, jak plaża... ale woda jakby bardziej lazurowa, chmury jakby ładniejsze i te budynki ogromne tuż nad brzegiem... no zobaczcie sami!













Wino z papierowej torby na plaży... smakuje najlepiej! ;)





Jak się ściemniło trzeba było pójść na słynną imprezową ulicę Ocean Road! Takie trochę Las Vegas. Mnóstwo klubów, barów, głośna muzyka. No szaleństwo po prostu!





Następnego dnia wstałyśmy BARDZO raniutko, bo czekała nas wyprawa na Key West - wyspę, która jest wysunięta najbardziej na południe ze wszystkich miejsc w całych stanach! (wszędzie wiszą tabliczki 'zerowa mila USA') i ma najwyższą średnią roczną temperaturę w kraju - podobno to jedyne miasto w Stanach, które nigdy nie zamarza! (w tym roku zima w USA była dość sroga i w internecie można było zobaczyć mnóstwo obrazków typu 'dzień nienawidzenia Florydy' - tutaj ciągle jest ciepło.)

Key West należy do grupy wysp nazywanych Florida Keys. Aby dostać się z kontynentu na Key West trzeba przejechać przez 42 mosty łączące ze sobą pojedyncze wysepki (odległość od Miami - 267 km)!  Cała ta 'autostrada przez ocean' liczy sobie prawie 300 km . Kiedyś kontynent z wyspą łączył baaardzo długi most kolejowy, który jednak uległ zniszczeniu podczas huraganu - nie naprawiono go jednak, ale w zamian za to zbudowano drogę dla samochodów. Droga na Key West dostarcza niesamowitych wrażeń! Z jednej strony przez cały czas Ocean Atlantycki, z drugiej - wody Zatoki Meksykańskiej. Człowiek ma wrażenie, że jedzie w bezkres wody...









Jest jeszcze kilka ciekawych faktów związanych z wyspą oprócz niesamowitej drogi, mianowicie:
- została odkryta przez przypadek w 1521 roku  przez hiszpańskiego żeglarza i odkrywcę o imieniu  Ponce de Leon, który wylądował tu przez przypadek, gdy szukał Fontanny Młodości,
- pierwotni mieszkańcy używali wyspy jako cmentarza, dlatego też oryginalnie wyspa nazywana była Wyspą Kości,
- wyspa jest bliżej Kuby niż Miami - leży 120 km od wybrzeży Kuby.
- wyspa była kiedyś bazą piratów i ponoć wiele z ich statków zatonęło tu, a wody otaczające Key West kryją bezmiar skarbów...


Sami więc rozumiecie, że to niezwykłe miejsce! Gdy dotarłyśmy na wyspę uderzyła nas fala gorąca jeszcze większa niż w Miami (nie wierzyłam, że to możliwe!) - subtropikalny klimat daje o sobie znać... Architektura wyspy jest cudowna, bardzo klimatyczna, na wzór kubańskich miasteczek.







Po wstępnych oględzinach stwierdziłyśmy, że czas coś zjeść i definitywnie wypić zimnego drinka! Wybrałyśmy uroczą restaurację z lokalną kuchnią. Posadzono nas na balkonie, co naprawdę umiliło nam posiłek.










Nie ma co tracić czasu - w drogę!
Najważniejszą ulicą na wyspie jest Duval Street i był to obowiązkowy spacer. Po drodze mijałyśmy klimatyczne knajpki, dziwne knajpki, typowe dla wyspy budownictwo, mnóstwo kwitnących drzew i oczywiście palm. Zboczyłyśmy też z tej głównej ulicy, aby powłóczyć się po mniej uczęszczanych ulicach. Na ulicach można spotkać tu wolno-chodzące kury i koguty, które wchodzą do restauracji, barów i są pod ochroną. Śmiałyśmy się Martyną, że jaki kraj, takie gołębie...
Zahaczyłyśmy też o dom Ernesta Hemingway (ten od "Stary człowiek i morze") i symboliczną boję wyznaczającą 90 mil (120 km) od Kuby. Swoją drogą - smutna ciekawostka - wielu Kubańczyków przepływało (przepływa?) tę trasę na lichych tratwach samoróbkach, aby nielegalnie przedostać się do Stanów i często też próby kończyły się niestety tragicznie...




































Droga powrotna uatrakcyjniona była zachodem słońca za wielką wodę...



Nasz trzeci dzień na Florydzie przeznaczony był głównie na Park Narodowy Everglades. Główną atrakcją parku były oczywiście aligatory! Nasz wycieczka obejmowała przeprawę łódką przez bagna (a właściwie jest rzeka o BARDZO wolnym nurcie) - podczas przeprawy przez wodę widziałyśmy dzikie zwierzęta charakterystyczne dla tego środowiska - kilka aligatorów - mniejszych i większych, żółwie, czaple, ogromne świerszcze...















Potem jeszcze był pokaz, na którym pracownik parku opowiedział nam kilka ciekawostek na temat żyjących w parku zwierząt i o samym parku. Park ma milion akrów powierzchni i na jego terenie żyje 5 milionów aligatorów. Samice rosną do pewnego momentu, natomiast samce rosną przez całe swoje życie (a mogą żyć długo!). Aligatory są mniej agresywne niż krokodyle - mają człowieka raczej gdzieś. Interesującym faktem jest, że płeć aligatorów zależy od TEMPERATURY inkubacji jaj (temperaturowa determinacja płci)! Poniżej pewnej temperatury wykluwają się tylko samice, powyżej tylko samce, przedział pomiędzy to 50 do 50 - i to zwykle taka jest temperatura inkubacji (jedna z teorii o wymarciu dinozaurów mówi o tym, że przez zmiany temperatury na ziemi, na świat przychodziły dinozaury tylko jednej płci i dlatego wyginęły). Aligatory mogą żyć tylko w wodach słodkich, tymczasem niektóre krokodyle żyją w wodach słonych.



Nowy kolega!
(myślałam, że będzie twardy i szorstki w dotyku, a był zaskakująco przyjemny.)





Po wycieczce do parku zostało nam jeszcze kilka godzin w Miami, które wykorzystałyśmy na spacer po Bayside - takiej jakby promenadzie.









Potem skorzystałyśmy z darmowego środka transportu - nadziemnego mini-pociągu sterowanego przez komputer - jeszcze raz moglyśmy poglądać sobie Miami - tym razem z góry.




A zwieńczeniem wycieczki były happy hours w kubańskiej restauracji - 2 drinki w cenie jednego ;)





No i trzeba było wracać do 'naszego Dallasa'... Koniec tego dobrego!






Nasze trzy dni na Florydzie były bardzo intensywne i zobaczyłyśmy wszystko, co zaplanowałyśmy. Wielu ludzi mówi, że Floryda wygląda tak, jak wyobrażają sobie raj. Mogę się z tym zgodzić, ALE - jeśli można - proszę o trochę niższe temperatury w moim raju, tak o połowę.


Anna