niedziela, 27 lipca 2014

Parapetówka i inne weekendowe przyjemności :)

No to po weekendzie :) Weekend był baaardo przyjemny i interesujący :)

W piątek jak wiecie była nasza parapetówka. Ludzie zaproszeni byli na 20.00 (8 pm), a wcześniej  potrzebna była rearanżacja salonu i przygotowanie jedzenia (tzn. Martyna przygotowywała, a my wspierałyśmy ją duchem - stwierdziłyśmy zgodnie, że tak będzie najbezpieczniej!). Stworzyłyśmy z materacy kanapę nr 3 i z pomocą dwóch pozostałych kanap oraz krzeseł udało się nam wszystkich pomieścić. Jako coś polskiego do jedzenie wybrałyśmy naleśniki - TAK, oni naprawdę nie znają takich naszych  typowych naleśników (mają tylko te swoje okropne pancakes) - Martyna zrobiła wyśmienite naleśniki i wszystkim bardzo smakowało :). Pierogi obiecałyśmy na raz następny ;)






Towarzystwo było właściwie trójnarodowe- Amerykanie, Hindusi i my :) Dziwne jest trochę, że właściwie każdy Amerykanin twierdzi, że pochodzi z Niemiec, że ma niemieckie korzenie, chociaż ich nazwiska zupełnie nie brzmią jak niemieckie - próbują nam jednak wmówić, że brzmią :P Z takich śmiesznych rzeczy jeszcze, to wiecie, jak w Pl robi się parapetówki, to ludzie przynoszą piwo albo coś w ten deseń....tutaj w prezencie przynosi się mrożonki :D



Polska wódka wszystkim bardzo smakowała, robili zdjęcia wielkim butelkom i pytali, gdzie mogą ją kupić :) Chociaż niektórzy bardzo się bronili na początku...


Biało-czerwony zestaw "szkła" do polskiego rarytasu :D


Jak w domu ! :P 








Oglądaliśmy też filmiki, które miały im pokazać troszkę Polskę, największą furorę zrobił filmik, co obcokrajowcy myślą o Polsce:




Jak myślicie, które słowo zostało najlepiej zapamiętane? ;) TAK, 'słowo na k'. Naprawdę dobrze je akcentowali :D

Nie mogła też zabraknąć oczywiście:



Mam nadzieję jednak, że potraktowali to z przymrużeniem oka :)



Podsumowanie: Ludzie tutaj też potrafią się bawić!

Tak minął nam piątek :) W sobotę było trochę ciężko...szczególnie, że musiałam iść na chwilę do labu rano... Dziewczyny uświadomiły mi też, że były moje imieniny (chociaż ich nie obchodzę) :P Przy okazji - naszą rozmowę o imieninach słyszał w piątek mój labowy opiekun i jako że u nich w Turcji, ani w USA nie ma czegoś takiego, to  zapytał: Czy w Polsce macie w związku z tym tylko 365 imion? :D




Hartyna i Haro potrafią być słodkie, jak chcą :p  (to wtrącanie wszędzie "H" wzięło się tego, że jak wiecie moje pismo nie jest cudownie klarowne dla wszystkich - i w umowie o mieszkanie widniałam przez jakiś czas jako Hendaluk :D )



Później D. zabrała nas autem na jakieś zakupy oraz do świetnej meksykańskiej restauracji - nigdy nie byłam w prawdziwej restauracji meksykańskiej - ta zrobiła na mnie jednak bardzo dobre wrażenie - moja fajita była przepyszna :) Wypadało tez wypić margaritę jak już się było w takim miejscu, w końcu słoneczna tequila pochodzi z Meksyku - jednak moje zdanie co do tequili się nie zmieniło : FUUUJ! :P






Dzień został zwieńczony wieczorno-nocnym basenem :)


A dziś niedziela upływa mi na słodkim lenistwie...



P.S. Mamy już też plany na nadchodzący tydzień - w czwartek karaoke, w piątek domówka - tym razem nie u nas, a w sobotę kolacja u J. i N. :)

Buziaki!


Anna





czwartek, 24 lipca 2014

Idziemy po chleb? Czyli jak zdobyłyśmy nowych znajomych.

Nasze życie towarzyskie póki co jest raczej ubogie, bo  jak na ten moment - znamy siebie, kilka osób z labów, Państwo O. i kilka innych osób z Pl. Mając tak skromną listę znajomych nie jest łatwo o jakieś wyjście towarzyskie w weekend. Został nam tylko wieczór przy piwie w domu. I z takim też przekonaniem poszłyśmy z Karo w ostatni piątek po piwo i chleb do meksykańskiego supermarketu. Po drodze mijałyśmy jakiś bar/pub, który nie wyglądał zbyt zachęcająco, wyglądał jakby w środku był zamknięty, a tylko na zewnątrz siedziało kilka osób. Pomyślałyśmy, że może po zakupach wstąpimy na chwilę. Wracając z torbami i zgrzewką piwa stwierdziłyśmy jednak, że może lepiej nie, popatrzyłyśmy tylko na chwilę w stronę pubu  mijając go. Nagle ktoś wyskoczył z stamtąd i zaczął za nami iść, a właściwie to truchtać w naszą stronę...

A: Karo, ktoś za nami idzie!
K: Kurde, nie obracajmy się!
A: Dobra, przyspieszmy, uciekamy!

Po chwili się jednak odwróciłyśmy i usłyszałyśmy: "Spokojnie, ja was znam, nie uciekajcie!" i faktycznie okazało się, że był to Jacob od Martyny z labu... sytuacja była przekomiczna. Chociaż w tamtej chwili byłyśmy naprawdę przestraszone. W każdym razie wszystko skończyło się zaproszeniem na piwo i dołączeniem do Jacoba, jego dziewczyny i znajomych. Było tam kilka osób z uniwerku, ale też ludzie spoza. Spróbowałyśmy dwóch rodzajów teksańskiego piwa - jedno z nich - Revolver było bardzo dobre, drugie było ciemniejsze i ciężkie do wypicia... I to po tym ciemnym chyba tak bolała mnie głowa następnego dnia (miało chyba 9%)... Pub okazał się całkiem spoko pubem, a  nawet zdobył jakieś nagrody. Jak dla mnie powinien dostać nagrodę za to, że jest  otwarty dłużej niż do 22:00 (całe szczęście!)... W każdym razie w sąsiedztwie mamy jeden z najlepszych pubów w Dallas. I pomimo tego, że byłam w dresie i bez makijażu -  w końcu było ciemno, a my tylko poszłyśmy po chleb - było naprawdę dooobrze :)









Później dołączyła do nas Martyna i stwierdziłyśmy, że trzeba wykorzystać okazję i zaprosić ludzi na nasza super domówkę (po angielsku mówi się na to 'ogrzewanie domu', czyli housewarmig party), w której potencjalnymi uczestnikami do tej pory byłyśmy my 3. Wszyscy bardzo ochoczo zareagowali na naszą propozycję i na piątek wieczór jesteśmy umówieni z ludźmi. I będzie nas chyba z 13 osób, szaleństwo co?   Zastanawiamy się, jak pokazać im naszą POLSKOŚĆ... oczywiście oprócz wódki, bo misję POLSKA WÓDKA już wykonałam i udało mi się znaleźć tylko dwa rodzaje - Luksusową i Sobieskiego w butelkach w rozmiarze teksańskim - 1,75l! Chciałyśmy też zrobić pierogi, ale ponoć znalezienie tu odpowiedniego sera (czyli zwykłego białego sera) graniczy z cudem...


Trzymajcie kciuki, aby nasza domówka się udała i jeśli macie jakieś pomysły jakie atrakcje powinnyśmy zapewnić, to piszcie!

:)


P.S. Z innych spraw to jeszcze dość niespodziewanie musiałam wygłosić prezentację na lab meetingu - bardzo się stresowałam, ale ostatecznie wszystko poszło dobrze :)


Trzymajcie się!

Anna


niedziela, 20 lipca 2014

Polskie sklepy i inne odkrycia :)

Dzisiaj taki zlepek wydarzeń, myśli i refleksji z ostatnich dni.


1. ISTNIEJE tu jednak komunikacja miejska – powiedziałabym, że całkiem dobra - obejmuje i autobusy i pociągi miejskie – cały ten system nazywa się DART i naprawdę można nim dojechać wszędzie! Dlaczego wszyscy mówili, że komunikacja miejska w Dallas jest bardzo ‘uboga’? Bo  większość ludzi naprawdę tutaj tak myśli i nigdy jej nie używało. Dziwna sprawa. W każdym razie mu planujemy z niej korzystać regularnie, tym bardziej, że dostajemy zniżkę 90% na bilet miesięczny dzięki uniwerkowi. Czyli bilet miesięczny obejmujący wszystkie linie w mieście kosztować nas będzie 8$ miesięcznie – czyli tyle co nic, bo jednodniowy bilet normalnie kosztuje 5$ :D Także zniża jest naprawdę duuuuża (jak wszystko tu). Poza tym czuje się jakbym jeździła taksówką, bo nie ma właściwie żadnych innych pasażerów – całe autobusy dla nas!
Oczywiście w środku super klima!


[ Zdjęcie na dowód, jakby ktoś dalej nie wierzył, że można nie mieć tu jednak auta i żyć :P ]

2. Zakupy, zakupy – nie tak proste jakby się wydawało – zanim jeszcze dowiedziałyśmy się o komunikacji miejskiej postanowiłyśmy pójść z Martyną do sklepu oddalonego niby o 15 min spacerem. Jako że chciałyśmy zrobić większe zakupy…wzięłyśmy ze sobą torby podróżne, aby tego wszystkiego nie dźwigać. Wyglądałyśmy przekomicznie. Poszłyśmy nie w tę stronę co trzeba, a w zupełnie przeciwną (uwaga – miałyśmy GPS :D ), doszłyśmy do innego sklepu niż powinnyśmy, po czym nie potrafiłyśmy zlokalizować drogi powrotnej, musiałyśmy zamówić taksówkę, kierowca taksówki BARDZO słabo mówił po angielsku i BARDZO słabo znał miasto… W końcu jednak po kilku godzinach wróciłyśmy z wyprawy do sklepu ‘15 min od domu’…


3. Alkohol w nocy - większość pubów zamykana jest o 22.00, nie ma też chyba monopolowych otwartych 24 na dobę... i nawet stacje benzynowe zamykają o 23.00... także jak w trakcie imprezy kończy się alkohol to jest słabo...

4. Ubezpieczenia w USA są baaardzo, ale to bardzo zagmatwane, mają miliony wariantów i jeśli nie masz ubezpieczenia, to opieka zdrowotna jest taka, że jak coś ci się stanie poważnego, to się nigdy nie wypłacisz.Nawet jeśli masz, ale nie super dobre, to też może być problem. My już mamy oficjalnie ubezpieczenie na szczęście (zapewnione przez uniwerek).

5. Polski sklep - TAK, jest w Dallas prawdziwy polski sklep, z produktami z Polski, obsługuje też pan z Polski. Co prawda jest raczej ograniczony wybór, ale można się zorientować co z polskich produktów jest tutaj najbardziej cenione - przypuszczam, że to się sprzedają po prostu najlepiej. Kilka przykładów:





No i oczywiście były PIEROGI. Jeszcze póki co ich jednak nie próbowałyśmy, ale ludzie z mojego labu chcą, więc wszystko przed nami  ;)



D. pokazała nam też gdzie można dostać PRAWDZIWY chleb, czyli taki, który STAWIA OPÓR gdy go kroisz - taka jest definicja prawdziwego chleba, gdy zewsząd otacza mnie dmuchane pieczywo :P




7. MEKSYKAŃSKIE sklepy - są niesamowicie klimatyczne jak dla mnie, gra typowo meksykańska muzyka i można znaleźć produkty, których nie ma w innych miejscach.







No  i to tyle z nowości. Życzę przyjemnej niedzieli - ja moją spędzę przed domem, z Kingiem i basenem :) (Chociaż muszę iść jeszcze dziś na chwile do labu :P)

Paaaa!






Anna

czwartek, 17 lipca 2014

Nie tylko przyjemnościami żyje człowiek, czyli o tym, że czasem też pracuję!

Żebyście przypadkiem nie pomyśleli sobie, że mi za dobrze, to informuję Was, że chodzę również do laboratorium -  do PRACY. W końcu CELEM mojego przyjazdu jest praca i nauka (no i może zwiedzanie :P ). Póki co jednak, nie spędzam za dużo czasu w laboratorium bo…zaraz Wam opowiem.

Moje miejsce pracy to University of Texas Southwestern Medical Center at Dallas, pracuję w laboratorium profesor Chook. Wbrew nazwie nie jest to typowy uniwerek, ponieważ nie ma tu zwykłych studentów – są tu jedynie studenci studiów doktoranckich albo tacy jak ja, czyli studenci wizytujący, a poza tym tylko ludzie ze stopniem doktora i wyżej. Mam tutaj przez rok realizować projekt badawczy. Kampus uniwersytecki jest ogromny, oprócz części typowo badawczej, naukowej, ma też część, która jest kliniką (i to taką porządną, z prawdziwego zdarzenia). Jeszcze ostatnio ciągle się tu gubiłam, nawet w obrębie pojedynczych budynków, ale już jest coraz lepiej i wystarczają mi już TYLKO dwa okrążenia po piętrze, aby znaleźć właściwie drzwi, a nie cztery (jest postęp!).

Tu mapa kampusu, która jednak nie w pełni oddaje jego wielkość ( musicie uwierzyć mi na słowo, że jest w rozmiarze TEKSAŃSKIM):


Moim, powiedzmy opiekunem, w labie jest Tolga, który jest przesympatyczny i uczy mnie wszystkiego i wydaję mi się, że to on będzie osobą, która zaangażowana będzie najbardziej w to, co tutaj mam robić. Jest bardzo cierpliwy i gdy czegoś nie rozumiem stara mi się to albo wytłumaczyć innym słowami albo wspomaga się schematycznymi rysunkami, haha :D Na samym wstępie wyłożyłam  kawę na ławie i powiedziałam mu  wprost, że mój angielski nie jest perfekcyjny (a właściwie daleki od perfekcji :P ), a on na to niezwykle miło (jak już wiele razy wspominałam – tu wszyscy są mili pod każdym względem) odpowiedział mi „nie, nie, skądże, jest dobrze!”. Na pewno oszukiwał, ale muszę powiedzieć, że zauważam jednak u siebie z każdym dniem postępy i przyswajam dużo słów z ‘życia laboratoryjnego’, więc widzę światło w tunelu! Nie no, będzie dobrze ;)

Muszę się pochwalić, że dostałam nawet własn biurko i stół laboratoryjny do swojej dyspozycji – robi się poważnie! Co prawda póki co i jedno i drugie są dość puste, ale pracuję nad tym ;) 





Wspominałam na wstępie, że póki co nie spędzam w labie za dużo czasu, bo mój projekt jest projektem startującym od zera właściwie i najpierw muszę sobie przygotować materiał, nad którym będę mogła pracować – czyli kilka ssaczych linii komórkowych określonego typu, z rożnych organizmów m.in. jest też ludzka linia komórkowa. Muszę je hodować i namnożyć do takiej ilości, aby móc przeprowadzać na nich eksperymenty, ale też aby móc zamrozić ich część „na zapas”, jakby coś poszło nie tak :P. Ogólnie muszę, jak oni tu mówią, sprawić, aby komórki były happy – sprowadza się to do tego, że chodzę prawie co dzień do labu i sprawdzam, czy nie rosną za gęsto, czy medium hodowlane ma nadal takie właściwości jak powinno, czy nie trzeba zmienić im medium,  czy wystarczająco się namnożyły, aby móc część z nich zamrozić.  Kilka ‘porcji’ komórek udało się już zamrozić, czyli wszystko, póki co, idzie w dobrym kierunku. A tak mniej więcej wyglądają pod mikroskopem moje komóreczki (jedne z 4):


Śliczne, prawda? ;)


Plan eksperymentów już mam, wszystko krok po kroku jest zaplanowane i przeanalizowane, więc gdy tylko komórki pozwolą, to zacznę działać już konkretnie (podczas wideokonferencji prof. Chook, która jest chwilowa nieobecna,  powiedziała mi, że będę miała pełne ręce roboty :P )  i wtedy skończą się luzy :P Chociaż pewnie nie do końca, bo zauważyłam, że system pracy jest tu bardzo fajny – w sensie każdy przychodzi do pracy i wychodzi z niej, o której chce! Czas i godziny pracy zależą od potrzeb. Każdy ma do wykonania swoje zadania, ale kiedy  i jak to zrobi, to sprawa indywidualna. Czasem w związku z tym ludzie siedzą np. 2 godziny dziennie, a czasem 16 godzin i to np. w nocy (!). Są też ponoć ludzie, których mamy nigdy prawdopodobnie nie spotkać, bo pracują TYLKO nocami, bo tak lubią..Taaa…co kto lubi.... 


W poniedziałek miałyśmy tak zwaną 'orientację', czyli kilkugodzinne spotkanie orientacyjne dotyczące najważniejszych rzecz, który każdy pracowników powinien wiedzieć (nie żebyśmy zdążyły się 'zorientować'  same w ciągu dwóch tygodni - rychło w czas to szkolenie!) i od poniedziałku jesteśmy OFICJALNYMI pracownikami. Mamy nawet własne plakietki (ID) oraz maila pracowniczego! Także teraz tylko pozostało nam zostać pracownikami roku! ;) 




[Zdjęcie jak zawsze w przypadku moich dokumentów bardzo wyjściowe... ;) ]



Trzymajcie kciuki, aby komóreczki rosły zdrowe i silne!
I aby nie było sytuacji jak tu ;) :


Buziaki!

Anna



poniedziałek, 14 lipca 2014

Downtown po raz pierwszy...i drugi ;)

Pierwsza nasza wizyta w downtown była bardzo dziwna…ogromne wieżowce, ogromne ulice, ogromne chodniki… i ani jednej żywej duszy praktycznie… Trochę jak wymarłe miasto…Normalnie jak sceny z filmów na dzikim zachodzie, gdzie wybija 12 w południe i tylko te dziwne kłębko-krzaki turla wiatr po piasku… :P  Później dowiedziałam się, że centrum miasta w Stanach, czyli tak zwane downtown to nie jest miejsce, gdzie ludzie mieszkają, tu się TYLKO pracuje... a że byłyśmy tam pierwszy raz 4 lipca (dzień wolny od pracy), to fakt, że właściwie nie było ludzi nie powinien nas szczególnie dziwić… Kolejnym zaskoczeniem był fakt, że w centrum NIE MA ŻADNYCH SKLEPÓW. Ludzie robią zakupy głównie na obrzeżach, poza centrum. Zupełnie odwrotnie niż u nas!  Plusem jedynym tego dnia  była klimatyczna knajpka w kowbojskim stylu (mam tylko nadzieję, że te wiszące głowy są sztuczne…).Udało się nam spróbować lokalnego piwa i zjeść krążki cebulowe (które pochodzą właśnie z Texasu!).


Jak widać w knajpie tłumy.




Na ulicach też tłumy. Ciężko się przecisnąć.




 Gdyby nie ta knajpka, to wrażenia z centrum byłyby bardzo mieszane, z przewagą tych złych - pusto i gorąco...a przynajmniej tak pomyślałam po pierwszej wizycie tam...Kolejna była dużo lepsza.

Drugie spotkanie z downtown zmieniło trochę moją opinię – co prawda nie był to też dzień typowo pracujący (bo niedziela), ale  jednak było jakieś ŻYCIE. Trochę turystów, rodzin spędzających tu popołudnie… Ogólnie druga wizyta wynikła ze stwierdzenia, że wypadałoby trochę po tych dwóch tygodniach aklimatyzacji pozwiedzać okolicę. Jako pierwszy punkt naszej wycieczki wybrałyśmy Reunion Tower, z której rozpościerał się ŚWIETNY wygląd na całe Dallas. Jest to punkt obserwacyjny o wysokości 171 m.  Trzeba przyznać, że miasto widziane z góry robi wrażenie – ogromne wieżowce, autostrady pozakręcane i wielopoziomowe… I sama rozległość miasta również jest wyjątkowa – nie widać końca i ciągle jest ono jeszcze rozbudowywane! Na górze zjadłyśmy lunch (ahhh jakie to amerykańskie!) i wypiłyśmy po drinku (Towerita :D,  taka niby margarita)  w obracającej się w stałym tempie restauracji :P 











Posilone i napojone poszłyśmy w stronę Memoriału Kennedy’ego - w Polsce jak komuś wspominałam gdzie jadę, to często padało pytanie  „ aaa, to tam gdzie zastrzelili Kennedy’ego?”. TAK, to tutaj miał miejsce zamach na 35 prezydenta USA. Wydarzenie to wzbudza w Amerykanach niezwykle dużo emocji, nawet dziś, chociaż miało to miejsce już dawno temu, bo w 1963 roku. Powstało mnóstwo teorii na ten temat, ludzie są przekonani, że oficjalna wersja wydarzeń nie może być prawdziwa, że nie było możliwe trafienie z takiej odległości, że nie pod takim kątem, jak miał to zrobić domniemany zamachowiec - Oswald. Oficjalnie Oswald działał sam, jak również Jack Ruby, który po pojmaniu Oswalda zastrzelił go uniemożliwiając postawienie oskarżonego przed sądem i właściwie nie miał nic do stracenia, w sensie nie bał się kary za morderstwo Oswalda, bo tak czy siak był śmiertelnie chory na raka… Czyżby ktoś chciał uciszyć Oswalda? Coś dziwne to wszystko, prawda? W  każdym razie powstało mnóstwo teorii spiskowych, m.in.:  udział w zamachu CIA, udział w zamachu amerykańskiej mafii, udział w zamachu służb specjalnych ZSRR lub Kuby, udział w zamachu Ku-Klux-Klanu, czy ówczesnego wiceprezydenta… A może Amerykanom po prostu trudno uwierzyć, że ich prezydenta mogła zamordować jedna, ‘przeciętna’ osoba?







Kolejnym punktem wycieczki była chatka pierwszego osadnika – założyciela  Dallas, a właściwie jej replika, czyli mały drewniany domeczek wśród wieżowców:


Ostatnim punktem wycieczki było coś, co robi naprawdę wrażenie – ogromna, kompleksowa rzeźba  stada bydła popędzanego przez kowbojską ekipę, złożona z porozmieszczanych w różnych miejscach parku elementów.  Naprawdę coś pięknego, ale też trochę niepokojącego… te zwierzęta wyglądały jakby ktoś je po prostu zamroził w ruchu…









Na deser taka oto budowla (The Old Red Museum ), która przypomina wyglądem nasze piękne europejskie budowle i wśród innych budynków wyglądała jak doklejona, albo jak atrapa ;) No niestety, klimatycznych ryneczków tu nie doświadczymy, tyle musie wystarczyć :P







Po drugiej wizycie w centrum moje zdanie o downtown się poprawiło, chociaż nadal uważam, że jest to miejsce bardzo specyficzne. Zresztą jak całe Dallas. I cały Texas… Nawet ‘pozateksańscy’ Amerykanie  mówią, że czują się w Texasie jakby byli w innym państwie…

Do następnego!

Anna