niedziela, 14 grudnia 2014

Świątecznie... i sentymentalnie!

Witam po raz ostatni w tym roku prawdopodobnie!

No co tu dużo mówić...Święta zbliżają się WIELKIMI krokami! Nawet w Dallas, gdzie temperatury nadal sięgają 20 stopni, czuć już tę atmosferę...
W sklepach świąteczne szaleństwo, wiadomo, mnóstwo świątecznych gadżetów, ozdób na choinkę, lampek, słodyczy... A w tle świąteczne piosenki, jakżeby inaczej! :) 


W czwartek nasz znajomy A. zaproponował, abyśmy pojechali do najbogatszej dzielnicy Dallas - Highland Park, aby zobaczyć kipiący bożonarodzeniowy przepych... A po drodze niespodzianka! Tir ze świątecznej reklamy Coca-Coli! :D





Wracając jednak do głównego punktu wyprawy... Spodziewałam się, że będzie "na bogato"... ale nie, że aż tak! Zobaczcie sami!

























Robi wrażenie, co? W sumie nie ma co się dziwić, ludzie z tej dzielnicy wydają ponoć co roku miliony dolarów na udekorowanie swoich domów, zatrudniają nawet do tego specjalne firmy! Niby pieniądze szczęścia nie dają... ale potrafią stworzyć piękne rzeczy - cała dzielnica wyglądała jak z bajki i za każdym zakrętem było coś, co powodowało wśród nas achy i ochy!



W piątek z okazji świąt był w pracy tak zwany pot-luck - takie spotkanie całego departamentu  biofizyki, gdzie każdy przynosił jakieś potrawy i ludzie siadali razem, objadali się i rozmawiali. Ja poszłam tam z moim labem, później też razem usiedliśmy przy stoliku i mam wrażenie, że byliśmy najgłośniejszym stolikiem - cały czas się śmialiśmy! Naprawdę wpasowałam się w ten lab idealnie! 


A jak już jestem przy tym, to minęła już właściwie połowa mojego pobytu tutaj... Muszę Wam powiedzieć, że naprawdę był to przecudowny czas! Wszystko jest cudowne! Ludzie są przesympatyczni, pomocni, zabawni - szczególnie w labie mogę to odczuć - atmosfera jest przyjazna, wszyscy się wzajemnie lubimy, cały czas żartujemy, uczymy się od siebie wzajemnie, jest też zawsze z kim porozmawiać o tematach nie-naukowych... Może ciężko w to uwierzyć, ale BARDZO LUBIĘ moją pracę. Wstaję rano i chcę tam iść, nie mogę się doczekać, aby znów pośmiać się z tymi ludźmi. Myślę, że fakt, iż trafiłam na takich a nie innych ludzi, dużo mi ułatwił. Przed przyjazdem tutaj bardzo się bałam - wiadomo - nowi ludzi, nowe miejsce, nowe wyzwania. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ani czego oni spodziewają się po mnie. Bałam się, że może jednak to nie ja powinnam być wybrana do tego programu, że może jestem za głupia i inne takie... Jednak otwartość i życzliwość moich współpracowników oraz cierpliwość i przyjazne nastawienia mojego nauczyciela sprawiły, że tak naprawdę będąc już na miejscu nie odczuwałam stresu prawie w ogóle... Nawet jak zrobiłam coś bardzo głupiego (a bywało i tak), to nikt mi NIGDY nie powiedział niczego przykrego, tylko zawsze "nie martw się, każdy z nas ma coś takiego w swoim 'labowym dorobku'". Na atmosferę w labie ma też na pewno wpływ nasza szefowa, która jest osobą bardzo życzliwą, wyrozumiałą i taką najzwyczajniej...ludzką! Eh... bardzo im za wszystko dziękuję i... chyba będę za nimi tęsknić!

Będąc jeszcze w tematyce laboratorium, to zauważyłam u siebie dużą zmianę w pracy laboratoryjnej - stałam się pewniejsza, odważniejsza i chyba lepiej wykorzystuję procesy myślowe :P Bardzo dużo się tu nauczyłam i mam nadzieję, że jeszcze wiele się nauczę. Wiadomo - raz coś wychodzi, raz nie, taka jest praca eksperymentatora, ale ogólnie jest ciągły progres i z niektórych wyników jestem naprawdę dumna!

Poza laboratorium również do czynienia miałam właściwie z samymi pozytywnymi osobami - Państwo O. i D. dużo nam pomogli na początku - szczególnie w okresie zaklimatyzowania w nowym miejscu, załatwiania pierwszych spraw urzędowych, czy kompletowaniu niezbędnych rzeczy w mieszkaniu. Bardzo dziękuję! 

Przez to pół roku przewinęło się w tu naszym życiu bardzo wiele osób, wielu narodowości... Jedni się pojawili na chwilkę i zniknęli, inni zostali na dłużej i mam nadzieję, że niektóre znajomości nie skończą się wraz z zakończeniem mojego stażu. W każdym razie zawsze znajdzie się ktoś, aby wypić piwo i pogadać o pierdołach, ale zawsze też mogę liczyć na kogoś, kto zdobędzie się na to, aby ze mną pomilczeć, pozłościć się, wysłuchać moich żali i narzekania na "ból istnienia", który co jakiś czas mnie dopada... Muszę powiedzieć, że kilkukrotnie bywałam miło zaskoczona...

No i na  końcu, niech stracę... moje współlokatorki nie są takie najgorsze, nie są zołzami, przynajmniej nie całkowicie.... Haha, już widzę jak mi robią najazd, gdy to czytają... :P Nie no, powiem szczerze, że...auuu sprawia mi to fizyczny ból... ale powiem, że są całkiem fajne... Wiadomo, różnimy się, czasem mnie denerwują, czasem wewnętrznie doprowadzają mnie do szału, ja je pewnie też... ale wszystkie trzy wciąż żyjemy. I to całkiem nieźle. Także dzięki Haro i Hartyna! Zawsze mogłam trafić gorzej! [Wy TEŻ] :D


No dobra, koniec już tych wyznań, jakiś dzień dobroci i sentymentów chyba mam... Czas pakować walizkę i w środę pakuję się razem z nią do samolotu ... i w czwartek jestem w Polsce!
 [jedyne 19 h podróży, ale co tam!]
Nie mogę się już doczekać, aby zobaczyć moich bliskich!

To jak już mówiłam moja ostatnia notka w tym roku, w związku z tym chcę Wam życzyć wesołych, ciepłych, rodzinnych Świąt i wszystkiego, co najlepsze w Nowym Roku! Aby był dla Was lepszy niż poprzedni i Wasze marzenia się spełniły!

Buziaki i uściski...


Anna




poniedziałek, 8 grudnia 2014

Couchsurfing - mój kolejny pierwszy raz tutaj!

Witam!
Miniony tydzień był dla mnie bardzo ekscytujący, ponieważ był to mój pierwszy raz, gdy byłam gospodarzem w couchsurfingu... a co to jest? Pewnie duża część osób wie, ale już śpieszę z wyjaśnieniami dla tych, co nie wiedzą! Otóż couchsurfing jest to portal internetowy, na którym ludzie szukają darmowych noclegów na całym świecie. Można zarówno być 'tym, który przyjeżdża', jak i 'tym, który przyjmuje'. Zakłada się tam profil, wstawia kilka swoich zdjęć, jakiś mały opis swojej osoby i oferowanego noclegu i preferencje dotyczące potencjalnych gości - np. płeć, liczba osób, czy można przyjechać ze zwierzakiem, czy dzieckiem itp itd...

Parę dni temu wzięło mnie na planowanie dalszych naszych wycieczek i zaczęłam orientacyjnie przeglądać ceny wynajmu hoteli w różnych miejscach. Najdroższy okazał się Nowy Jork i wtedy przypomniałam sobie o couchsurfingu... Nie wiele myśląc założyłam tam konto  i zaczęłam przeglądać ludzi z NY, których było tam naprawdę dużo. Stwierdziłam, że spoko, jest dobrze, nie powinno być problemów z noclegiem w NY w przyszłości i się wylogowałam, planując wrócić do tego portalu w maju/czerwcu. No ale moje plany zostały unieważnione mailem z couchsurfingu następnego dnia (piątek), z zapytaniem, czy mogę być gospodarzem z soboty na niedzielę dla meksykańskiej studentki, która robi kurs angielskiego w San Antonio! Jak widzicie przedział czasowy między założeniem konta, a pierwszą akcją w związku z portalem jest dość wąski... No ale wszystko się tak u mnie dzieje - na wariackich papierach... Szczerze mówiąc nie brałam w ogóle pod uwagę (póki co) bycia gospodarzem... ale po wiadomości od Laury zaczęłam się zastanawiać i stwierdziłam, że w sumie czemu nie? Zaczęłam wymieniać z nią wiadomości i okazało się, że jest ich łącznie... piątka! Cztery dziewczyny i jeden chłopak, przedział wiekowy 19-22 lata, wszyscy studenci i uczestnicy tego kursu,  co Laura. Wymiana wiadomości z Laurą zrobiła na mnie dobre wrażenie...  musiałam jednak jeszcze przekonać Karo i Hartynę - jakoś się udało :P. Postanowione - przyjeżdżają w sobotę!
W sobotę musiałam iść do labu tylko na chwilkę, więc prawie cały dzień spędziłam na oczekiwaniu... Dziewczyny poszły na koncert, więc miałam przywitać naszych gości sama - trochę się obawiałam, że będę sama - w końcu to 5 obcych osób, ale co tam! [Tak naprawdę nie obawiałam się do momentu, gdy mój labowy znajomy nie zaczął mnie straszyć - był strasznie zmartwiony i powiedział, że jestem  najbardziej zakręconą osobą, jaką kiedykolwiek poznał - to pewnie ogólny obraz bazujący na 5 miesiącach naszej znajomości :P ] Około 6 dostałam wiadomość,że czekają pod bramą. No to zaczyna się! Gdy ich w końcu znalazłam (byli pod inną bramą oczywiście), przedstawiliśmy się sobie i przyprowadziłam ich do mieszkania - pierwsze wrażenie zrobili na mnie bardzo dobre! Dużo mówili, byli zabawni, dużo chcieli dowiedzieć się o mnie :) Przegadaliśmy ze dwie godziny, pograliśmy w karty i potem zabrałam ich do baru na piwo. Ogólnie bardzo interesujący ludzie - dowiedziałam się od nich wielu naprawdę ciekawych, ale też przerażających i smutnych rzeczy dotyczących Meksyku i życia tam... Naprawdę w takich chwilach doceniam naszą Polskę...Wieczór zakończyliśmy piwkowaniem w domu, potem dołączyły do nas Karo i Hartyna.

Następnego dnia zaoferowałam się, że mogę pełnić rolę przewodnika w Dallas dla naszych gości, na co zareagowali bardzo entuzjastycznie - zabrałam więc ich do paru miejsc, moim zdaniem najciekawszych, potem pokręciliśmy się po downtown, zjedliśmy coś i przyszła pora pożegnania - byli bardzo wdzięczni za gościnę... i jak coś, to nocleg w Meksyku mamy gwarantowany ;)

Moja pierwsza przygoda z couchsurfingiem zakończyła się bardzo pozytywnie, bez żadnych ekscesów... Naprawdę fajna sprawa, chociaż zawsze w głowie jest ta myśl, że nie wiadomo na kogo trafisz. Ja jednak zawsze zakładam, że ludzie są w porządku [taka jestem dobra!], dopóki nie zrobią czegoś, co zmieni moje zdanie [wtedy już taka dobra nie jestem...].
W każdym razie - polecam couchsurfing!






A z innych spraw to w Dallas mamy jesień - po dokładniejszych oględzinach okolicy mogę powiedzieć,  że przypomina trochę naszą polską, złotą jesień...Nie pada tu właściwie, więc nie ma tej mamałygi na ziemi, liście w słońcu mienią się pięknymi kolorami, a temperatury...hmm może wystarczy jak powiem, że śmigałam pewnego dnia w minionym tygodniu w topie na ramiączkach... Taaa...











No także u nas jesień, a w Polsce zimna pełną parą... Czy zima, czy nie, w Dallas też znalazł mnie Mikołaj  6 grudnia! Ogólnie to całymi dniami słucham świątecznych piosenek - próbowałam nawet nauczyć T. jednej polskiej kolędy, ale polski język jest jednak BARDZO trudny dla obcokrajowców...
Co tu dużo mówić - po prostu czuję już magię świąt - nawet mimo pogody za oknem!







No i chyba to tyle...odliczamy dni do wylotu... Za 10 dni będę w domu!
Trzymajcie się ciepło!

Anna

niedziela, 30 listopada 2014

Święto Dziękczynienia, czyli tradycja z czasów pionierów.

Witam!

Polska pewnie żyje już Bożym Narodzeniem, prawda? Ameryka po części też, a to "po części" to dlatego, że tu jest jeszcze po drodze Święto Dziękczynienia...

Święto Dziękczynienia (Thanksgiving)- obchodzone co roku w czwarty czwartek listopada. Według tradycji pierwsze obchody tego święta odbyły się w 1621, gdy koloniści (angielscy separatyści pielgrzymujący do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia) świętowali i dziękowali za bardzo udane tego roku żniwa. Poprzedni rok, pierwszy po przybyciu, dał się kolonistom mocno we znaki, duża ich część umarła, w związku z tym owocne żniwa roku następnego zostały bardzo docenione. Co ciekawe, koloniści świętowali wraz z grupą rdzennych mieszkańców Ameryki - z Indianami, którzy pomogli im jako tako przetrwać pierwszy ciężki okres po przybyciu do Ameryki. Takie przyjazne stosunki między kolonistami a Indianami, to jak pewnie wiecie, wcale nie częste zjawisko... Niektórzy w tę opowieść jednak nie wierzą i sądzą, że została ona wymyślona, aby ocieplić wizerunek kolonistów w kontaktach z Indianami...W każdym razie za oficjalne święto narodowe Święto Dziękczynienia zostało uznane prawie 250 lat później, w 1863 r., przez Abrahama Lincolna i od tej pory co roku w czwarty czwartek listopada Amerykanie dziękują za wszystko, co dobre w ich życiu w danym roku spotkało.

To tak to wygląda w skrócie od strony historycznej. A jak jest dziś? Jakie to święto ma znaczenie dla dzisiejszych Amerykanów? Mam wrażenie, że jest to najważniejsze amerykańskie święto, ważniejsze nawet niż Boże Narodzenie. Z moich obserwacji wynika, że ludzie spotykają się z rodzinami, biorą w pracy urlopy na długi weekend (lab świecił pustkami w tym tygodniu), jeżdżą do swoich rodzinnych stanów, miejscowości i spędzają ten czas w rodzinnym gronie. Z czego wynika taka popularność? Może z faktu, że jest święto typowe tylko dla USA (i Kanady), takie tylko ich święto? Może chodzi o to, że to święto narodowe, a nie religijne, w związku z tym obchodzą je wszyscy bez względu na wyznanie? Myślę, że i jedno i drugie może mieć wpływ na ważność tego święta.

W sklepach oczywiście zakupowy szał - różnego rodzaju dekoracje, kartki z życzeniami... i oczywiście indyki w ilości ponadprzeciętnej.













No to wracając do tych obchodów, to jak to wygląda w praktyce? Rodziny spotykają się przy stole, przed jedzeniem mówią, za co dziękują... a potem jedzą i jedzą i jedzą (całkiem jak przy okazji polskich świąt ;) ), w tle zwykle leci mecz footballu amerykańskiego (tego dnia odbywa się zwykle bardzo dobry mecz)...

A jak my spędziłyśmy ten dzień? Zostałyśmy zaproszone przez profesora J. i jego żonę do nich do domu. Oprócz nas było jeszcze kilka osób. Każdy przyniósł coś do jedzenia - gospodarze przygotowali hiszpańskie omlety i 'indyka w wersji mini' (czyt. kurczaka - dla mnie to bez znaczenia akurat, bo i tak mięsa nie jem :P), my przyniosłyśmy ciasto dyniowe (pycha!), koleżanki z Indii przyniosły swój specjał - ryż z sosem warzywnym o hmmm dość  wysokim poziomie ostrości (wszyscy prawie płakali podczas jedzenia, ale mimo wszystko nie przestawali, bo było dobre!), a Krewetka zrobiła tradycyjne święto-dziękczynne danie ze słodkich ziemniaków. Przed jedzeniem poprosiliśmy gospodarza o dziękczynną przemowę - on popatrzył na nasze twarze i z uśmiechem powiedział: "Dziękujmy Ameryce, że tak dobrze nas, obcokrajowców przyjmuje i traktuje!". No tak, przy stole była Polska, Hiszpania, Chiny, Taiwan, Indie..i nikogo z Ameryki ;) Zgodnie z tradycją - wieczór upłynął na jedzeniu, rozmowach i oglądaniu meczu (przy okazji zaliczyłyśmy krótki wykład na temat zasad i historii amerykańskiego footballu)...








A po Święcie Dziękczynienia - Czarny Piątek - czyli święto zakupów w USA! Jest to dzień największych wyprzedaży i promocji w ciągu całego roku - szczególnie duże obniżki dotyczą elektroniki. Sklepy otwierane są często już w nocy z czwartku na piątek, a ludzie ustawiają się w kolejkach już kilka godzin wcześniej, a według niektórych plotek, nawet dzień wcześniej... Ludzi ogarnia podobno szaleństwo - z tego, co czytałam, były nawet przypadki śmierci podczas tego zakupowego szału, a siniaki i podduszenia to norma... Hmmm brzmi przerażająco, prawda? Byłam przekonana, że nazwa wzięła się właśnie od tych dramatycznych wydarzeń. W rzeczywistości pochodzenie nazwy jest zdecydowanie mniej emocjonalne i pochodzi od koloru tuszu, którym zapisywane były zyski w księgach rachunkowych (straty to kolor czerwony), a jak możecie się domyślić, tego dnia dochody sklepów są rekordowe! Jeszcze jedna sprawa - gdy ktoś chce uniknąć tego szału i kupić coś w promocji na stronach internetowych sklepów, to ponoć to sprytne zagranie się zwykle nie udaje, bo za dużo było tych sprytnych osób i tego dnia serwery siadają!
W nocy z czwartku na piątek wybrałyśmy się z Karo do jednego z popularnych sklepów, aby zobaczyć, czy faktycznie tak to wygląda... Dallas jest chyba jednak wyjątkowe pod wieloma względami - nie było szału i dziczy (przynajmniej w tym konkretnym sklepie, o tej konkretnej porze). O czarnym piątku mogły świadczyć jedynie promocje... i telewizory w co drugim wózku sklepowym  ;)

[Przy okazji, polecam odcinek South Park o Czarnym Piątku ;) ]







Święto Dziękczynienia i Czarny Piątek oficjalnie otwierają sezon Bożonarodzeniowy w USA... więc pewnie niedługo zostanę zaatakowana z każdej strony przez mikołaje, choinki, bałwanki itp itd... ;)

Trzymajcie się ciepło! (przyda Wam się ciepło, u mnie go pod dostatkiem, jakieś 25 stopni na dworze - przypominam, że mamy grudzień ;))


Anna






wtorek, 25 listopada 2014

Las Vegas, czyli "3 stany, 3 przygody" część III.

No to czas na szalone Las Vegas w stanie Nevada...

To co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas...
W związku z tym, to by było na tyle...



Dobra, dobra, już opowiadam... ;)

Już sam wjazd do Las Vegas nocą robi niesamowite wrażenie... ciemność, ciemność, ciemność, nic, nic, nic.. a tu nagle zza góry wyłania się ogromne, gęste i najjaśniejsze miasto nocą, jakie kiedykolwiek widziałam (pewnie otaczająca pustynia - nicość potęguje ten efekt)!  Pierwsze, co musiałyśmy zrobić, to było oddanie samochodu do wypożyczalni i dostanie się taksówką do hotelu - Circus Circus.

Piątkowy wieczór przeznaczyłyśmy na podziwianie miasta nocą  - WSZYSTKO tu się świeci, miga, rusza! Każdy budynek ma świecące znaki, loga zachęcające do wejścia... Na każdym kroku reklamy striptizu - męskiego, żeńskiego, burleski, pokazów cyrkowych, koncertów - za każdym rogiem coś się dzieje... Na każdym rogu stoją osoby rozdające wizytówki i ulotki dotyczące seksualnych ofert... Miasto nocą prezentuje się bardzo interesująco... Każdy hotel ma własne kasyno, gdzie ludzie grali za różne kwoty i emocjonowali się wygranymi lub przegranymi... Co do hoteli jeszcze, to na głównej zabawowej ulicy Las Veegas - The Strip, są najbardziej niezwykłe hotele na świecie. Kilka przykładów:
1) Circus Circus - nasz hotel, w kształcie namiotu cyrkowego, hotel z własnym lunaparkiem w środku, pokazami cyrkowymi,
2) Paryż - hotel z własną Wieżą Eiffla i Łukiem Triumfalnym - mała replika Paryża w USA,
3) New York -  hotel w kształcie najważniejszych symboli Nowego Jorku,
4) The Venezian - replika Wenecji z własnymi gondolami,
5) The Luxor - hotel w kształcie egipskiej piramidy ze Sfinksem,
6) The Excalibur - hotel - zamek...
 ... i wiele, wiele innych... Będąc w Las Vegas można zjeść śniadanie w Paryżu, wypić kawę w Wenecji i pójść na imprezę w Nowym Jorku... Takie rzeczy tylko w Vegas! ;)

Zgodnie z tym co pokazują w filmach widziałyśmy bardzo dużo grupek świętujących wieczory kawalerskie, czy panieńskie, wiele limuzyn, kaplic, w których można wziąć ekspresowy ślub ... i wszystkiego, czego potrzeba, aby nazwać Las Vegas miastem rozpusty... ;)

Wieczór zwieńczyłyśmy piwkiem w bardzo przyjemnym barze z muzyką na żywo. Dziewczyny poszły do hotelu, a ja wybrałam się na samotny spacer po Vegas i naprawdę poczułam atmosferę tego miasta... Będąc tu nie da się być samemu nawet 5 minut - wszyscy się bawią i zapraszają innych do zabawy ;) Tej nocy załapałam się też na muzyczny pokaz fontann przy hotelu Bellagio -  coś pięknego!

 To miasto nigdy nie śpi!


























W sobotę w planie było zwiedzanie miasta za dnia i impreza nocą... Las Vegas to naprawdę pomieszanie wszystkiego ze wszystkim! Na ulicach ludzie poprzebierani za różnych bohaterów bajkowych czy filmowych, dużo ofert typu " kopnij mnie w klejnoty za 5 dolarów", najdziwniejsze sklepy - jedno wielkie zamieszanie ;). Poza tym  przepych, przepych, przepych - mnóstwo fontann (a trzeba pamiętać, że miasto jest na środku pustyni!), neonów, świateł - rachunki za prąd muszą płacić tu kosmiczne...






















Po południu udałyśmy się do muzeum... Tak wiem, jak to brzmi... Muzeum w Las Vegas?! Sprawdziłam to muzeum przed przyjazdem i wydało mi się interesujące...było to Muzeum Neonów - neony to w końcu symbol Las Vegas, więc uznałam to za punkt obowiązkowy. Pomysł okazał się strzałem w 10! Przewodnik przy okazji każdego z neonów opowiadał historię miejsca, z którego neon pochodził - zwykle kasyna lub hotelu, co pozwoliło się nam zapoznać z historią miastą, niezwyklę 'długą', zresztą,  bo aż około 100-letnią. Tak, to miasto ma tylko 100 lat, a prawdziwy rozkwit nastąpił po zakończeniu okresu prohibicji i zalegalizowaniu hazardu.










Po muzeum następnym punktem była druga najsławniejsza (zaraz po Las Vegas The Strip),  historyczna ulica Las Vegas - pierwsza ulica brukowana w Las Vegas, której powstanie sięga powstania miasta - 1905 roku. Były tu najsławniejsze kasyna.












Przed powrotem do hotelu i szykowaniem się do imprezy postanowiłyśmy za radą kolegi wjechać na szczyt wieży hotelu Stratosfera... To była bardzo dobra rada! Zobaczcie jaki widok!








Na wieży była możliwość skorzystania z trzech atrakcji - kupiłyśmy bilet na jedną z nich. Nazywała się ona BIG SHOT. Polegało to na tym, że na samej górze wieży był fragment, do którego przyłączony był taki jakby pierścień z siedzeniami - było to otwarte i w pewnym momencie było się  "wystrzeliwanym"do góry na około 50 metrów (łącznie było się na wysokości 330 metrów) z prędkością 72 km/h, po czym nagle gwałtownie się zatrzymywano i równie szybko spadało w dół - i tak 2 albo 3 razy - byłam w szoku, więc nie pamiętam :P
 Tutaj macie zdjęcie mówiące samo za siebie...




Hahahhahaha! Dobre, co nie? :D



No a plan na wieczór - impreza!  Odpicowałyśmy się i chciałyśmy znaleźć naprawdę wyjątkowe miejsce. Wiele z super - ekskluzywnych imprez było zamkniętych dla osób z zewnątrz, ale w końcu udało się nam znaleźć coś odpowiedniego - klub Tao w hotelu Venezian. Aby tam się dostać musiałyśmy przejść chyba ze 4 selekcje, ale na szczęście wszystko zakończyło się sukcesem - klub bardzo ekskluzywny, w orientalnym stylu, ludzie bardzo eleganccy, za szybami tańczyły i wyginały się roznegliżowane panie, muzyka  i klimat - super... Wybawiłyśmy się, jak przystało na noc w Vegas i wróciłyśmy do hotelu nad ranem!



I następny dzień był bardzooo ciężki, na lotnisku zasypiałam na siedząco, na stojąco i w każdej innej pozycji...



Podsumowując...
Wycieczka zakończyła się bez większych strat, nikt nie spadł w głąb Kanionu, nie został zastrzelony z łuku przez Indian w Monument Valley, nie było przypadkowych ślubów i bankructwa w Vegas...
Doświadczyłam i zobaczyłam niepowtarzalne rzeczy , spełniłam kilka z moich marzeń,  nazbierałam niesamowite wspomnienia!


Teraz zbieram siły i już planuję coś następnego!



Anna