poniedziałek, 27 października 2014

Po dłuższej przerwie.

Witajcie.

Trochę nie pisałam, ale potrzebowałam chwili oddechu. Mój ukochany pies, mój Przyjaciel odszedł (komplikacje po operacji usunięcia guzów)... Jak więc pewnie rozumiecie, nie miałam nastroju do pisania. Nie miałam nastroju do niczego, tak naprawdę. Była to chwila, która przerwała na pewien czas mój 'american dream'. Pierwszy raz poczułam, jak daleko od domu jestem. I nawet, gdy naprawdę bardzo, bardzo chciałam, nie mogłam się znaleźć w domu. Niech ktoś w końcu wynajdzie ten teleport.  Przez cały tydzień chodziłam zapłakana z zapuchniętymi oczami. Na domiar złego w piątek miałam prezentację na lab meetingu - ostatnio w labie moje eksperymenty przestały działać, z dnia na dzień wszystko zaczęło iść źle, więc na prezentacji nie miałam za dużo do pokazania. Na dobicie - przed samym lab meetingiem dowiedzieliśmy się, że ma przyjśc gościu zrobić nam zdjęcia na oficjalną tablicę. Miałam cichą nadzieję, że skoro jestem tu tylko tymczasowo, zdjęcia nie będą mnie dotyczyć. Niestety przeliczyłam się i nie udało mi się wymigać. Tak więc moje cudowne zdjęcie z zapuchniętymi oczami będzie wisiało po wsze czasu w UTSouthwestern ( 'po wsze czasy' wcale nie jest takie nad wyraz, bo naprawdę nie często aktualizują tu takie rzeczy, z tego co zauważyłam)... No ale chyba na tym to życie polega, że raz jest cudownie, raz jest beznadziejnie. Przez ostatnie cztery miesiące było idealnie - wiadomo, tęskniłam za bliskimi, ale ogrom wrażeń i satysfakcja z pracy nie pozwalały mi wpadać w stan melancholii... Teraz jakby wszechświat chciał mi dokopać - nic nie jest tak, jak powinno. No cóż, równowaga w przyrodzie musi być. Czekam, aż szczęście znowu się odwróci i wreszcie coś zacznie być lepiej.

No ale dość tego użalania się nad sobą. W końcu musi być lepiej. Musi, prawda...?


Z bardziej pozytywnych spraw i nowości, to w zeszły weekend byłyśmy z Martyną (i Arronem i jego Tatą) na wyścigach konnych. Był to nasz pierwszy raz. [Ciągle mamy tu jakieś 'pierwsze razy', hehe]
Najpierw były prezentacje koni, a potem 9 krótkich wyścigów. Konie były przepiękne, takie umięśnione i wypielęgnowane. Dżokeje też wyglądali niezwykle - byli naprawdę niezwykle malutcy!





Ciekawą sprawą był też budynek, w którym było chyba z milion ekranów, na których transmitowano  wszystkie wyścigi konne odbywające się na świecie w danym momencie. Pomieszczenie było pełne skupionych ludzi, zagryzających usta i obstawiających ...pewnie nie małe sumy...


 Jak już tam byłyśmy, to nie można był nie obstawić jakiegoś wyścigu. W broszurowym programie były wymienione wszystkie konie startujące w danym wyścigu. Zamknęłam oczy i wodząc palcem po kartce wybrałam konia nr 2. Martyna obstawiła nr 4. Postawiłyśmy po 2$ - szalone, co?
Konie ruszyły, chwila emocji, chwila napięcia..i taaaaak! Mój koń zwyciężył! Okazało się jednak, że był on faworytem i prawie wszyscy na niego postawili, w związku z tym nie można była za dużo wygrać... wygrałam, UWAGA, 1,6$! No ale jak to mówią, od 0 do milionera... To tylko rozgrzewka  przed Vegas!






W zeszłą sobotę byłyśmy też na piwie z 'pierwszoroczniakami'. Mój cudowny humor nie pozwolił mi na udział w imprezie do końca... Jednak samo miejsce, jak i sposoby podawania alkoholu, były warte uwagi.










A ten weekend był weekendem przed Halloween. Mam wrażenie, że to chyba ulubione święto Amerykanów, bo w sklepach już od ponad miesiąca różne związane z tym gadżety... od słodyczy, które 31 października będą zbierać dzieciaki, po blaszki do pieczenia w kształcie dyni, same dynie i kartki z życzeniami 'udanego Halloween'...







Stwierdziłyśmy z dziewczynami, że będąc tu, powinnyśmy poczuć ducha Halloween. Trzeba było znaleźć odpowiednie kostiumy - wbrew pozorom, stroje wcale nie muszą być przerażające - panuje pełna dowolność! A propos kostiumów, to przypomniało mi się pewne stwierdzenie moich amerykańskich kolegów - dziewczyny w USA kochają Halloween, bo to jest jedyny czas w roku, kiedy mogą być ubrane BARDZO wyzywająco (czyt. praktycznie nagie), a nikt nie powie o nich złego słowa - tego dnia mogą wyglądać, jak chcą!

Sklep z kostiumami był niesamowity. Było mnóstwo elementów do przystrojenia domów - niektóre z nich były naprawdę przerażające i z fantazją. Była też niezliczona ilość różnego rodzaju masek, peruk, sztucznej broni i elementów, z których można było samemu skomponować sobie strój. My skorzystałyśmy jednak z oferty kostiumów gotowych - była tam ściana, na której było 10000 zdjęć kostiumów, gdy się na coś zdecydowało, to trzeba było podać rozmiar jaki się chce przymierzyć i pracownik sklepu szykował strój do przymierzenia. Ja zdecydowałam się na piratkę, Martyna pszczółkę, a Karo wybrała jednoczęściowy strój kościotrupa  - ten strój naprawdę robił wrażenie!












Imprezy Hallowen'owe  zaczynają się już tydzień przed 31 października. W sobotę wzięłyśmy udział w ogromnej ulicznej imprezie Halloween'owej. Cała ulica, na której są same kluby i bary została zamknięte z tej okazji. Po ulicy paradowały  takie dziwadła, że nigdy bym nie pomyślała, że ktoś może się tak przebrać - ludzka wyobraźnia nie zna granic! Na imprezę pojechałyśmy z Alexem i Genaro. Genaro był przebrany, ale Alex nie... no tak być nie mogło! Postanowiliśmy przed imprezą pojechać jeszcze do sklepu z kostiumami, aby wybrać jakiś dla niego. Powiedział, że założy cokolwiek, co mu wybierzemy! My całkowicie przebrane byłyśmy brane w sklepie za pracowników! Jeśli chodzi o zakupy, to kolejny raz potwierdza się, że to wcale nie z babami są większe problemy... Ostatecznie jednak udało się Alexowi wybrać strój - Greenmana! Jednoczęściowy, obejmujący całe ciało, zielony strój. Biedaczek - było mu bardzo gorąco i mało co widział!












Przed dotarciem na miejsce, zajechaliśmy jeszcze coś zjeść - oczywiście w pełni przebrani - ludzie mieli z nas niezły ubaw!




 Gdy dotarliśmy na miejsce imprezy było tam z milion osób!





Impreza była fajna, główną atrakcją jak już wspominałam, było podziwianie strojów:






















Po imprezie była jednak najlepsza część wieczoru... Alex w swoim zielonym stroju kładł się na trawie, albo w krzakach, albo wchodził na drzewo i gdy ktoś przechodził obok nagle wyskakiwał, zeskakiwał albo turlał się na chodnik! Reakcje ludzi były przekomiczne! Ten stój to był strzał w 10!










No i to chyba tyle, niedzielę poświęciłam na rozmyślanie nad tym, jak rozwiązać problemy, na jakie napotykam się ostatnio w labie, zobaczymy, czy coś się poprawi...

Do następnego razu! Mam nadzieję, że wreszcie zaczną się w moim życiu znowu dziać pozytywne rzeczy...

Anna