poniedziałek, 6 października 2014

Tydzień... hmmm BURZLIWY.

Ten tydzień był tygodniem pod znakiem ‘nieszczęśliwych’ wydarzeń w Dallas. Najpierw  trochę o panice, jaką wywołała informacja, że pierwszy przypadek Eboli w Stanach pojawił się WŁAŚNIE  w Dallas – pewnie mówili o tym wiadomościach, więc wiecie. Stany taaakie ogromne, a akurat tutaj się to przytrafiło. Nie znam jakoś super szczegółów tego wydarzenia. Wiem tylko, że w tamtym tygodniu pewien mężczyzna zgłosił się do szpitala, w bardzo złym stanie i powiedział, że był w Afryce koło miesiąca temu… a oni go wypuścili, twierdząc, że to nic poważnego. Dwa dni później musiała zabrać go karetka. Wirusem Ebola z tego, co czytałam , zaraża osoba, która ma wyraźne objawy. Chory miał więc dwa dni na zarażanie… Ktoś z jego rodziny został objęty kwarantanną i musi przez 21 jeden dni kontrolować swój stan zdrowia – jeśli po 21 dniach od momentu potencjalnego zakażenia wszystko jest ok, to znaczy, że ta osoba jest zdrowa. Na szczęście Ebolą wcale NIE JEST ŁATWO się zarazić. Potrzebny jest do tego kontakt z płynami ustrojowymi chorej osoby, wirus nie przenosi się drogą kropelkową (nie można zarazić się przez wdychane powietrze), nie można też zarazić się poprzez jedzeni, picie– więc  właściwie jest zerowe prawdopodobieństwo wybuchu epidemii. Jednak ludzie się boją, media nakręcają sytuację… My dostaliśmy nawet na pracownicze maile oficjalne wiadomości, które miały w temacie coś jak ‘gotowość do walki z Ebolą’… Później dostaliśmy jeszcze maila takiego uspokajającego z najważniejszymi faktami o Eboli.  Spoko, wszystko  jest pod kontrolą chyba… Taka jeszcze informacja dodatkowa: pacjent jest w szpitalu kilka mil od nas, ale równie dobrze mógł być w naszym uniwersyteckim –prawdopodobieństwo było 50 do 50. Tak, to ten szpital, przez który co dzień przechodzę idąc do pracy. To znaczy przechodziłam, po co kusić los.  A tak na serio, to poruszyłam ten temat, aby uspokoić  tych, którzy się martwią – serio, wszystko jest ok w tej kwestii.



Innym wydarzeniem była ogromna wichura, która przeszła przez Dallas w zeszły czwartek. Powyrywane były drzewa, latały kontenery na śmieci, pozrywane były kable, nie było prądu ( w niektórych dzielnicach nawet dwa dni) – ogólnie było to ponoć zagrożenie drugiego stopnia ( jeden stopień od najwyższego zagrożenia). Znowu uniwerek wysyłał wiadomości i maile z alarmami (tego typu zagrożenie oznaczone jest kolorem szarym). Miejsce naszego pobytu znajdowało się w samym centrum tego wszystkiego – jakżeby inaczej?


A teraz najlepsze: tego dnia miałam dużo pracy w pracowni tkankowej, komórkowej, w której nie ma okien, ani zasięgu oczywiście… I całe to wielkie wydarzenie przegapiłam! Wyszłam z pracowni komórkowej, wróciłam do labu, zauważyłam krople deszczu na szybie i zapytałam – „Ooo, chyba padało?” . Na co wszyscy spojrzeli na mnie, jak na wariatkę , a dopiero potem wyjaśnili co się stało… Gdy wróciłam do domu na mailu czekała natomiast wiadomość, aby unikać 5 piętra w naszym kompleksie apartamentów, ze względu na zniszczenia po burzy – dziury w dachu itp… Jasne – szkoda tylko, że na 5 piętrze to my mieszkamy! Na szczęście w naszym mieszkaniu nie było dziury w dachu, była za to obok nas, na korytarzu. Podsumowując : tak właśnie przegapiłam największy kataklizm pogodowy w Dallas od dawna. A będąc przy zjawiskach pogodowych, to zdarzają się tu też ponoć tornada, ale po dłuższym zastanowieniu, chyba nie chciałabym żadnego jednak zobaczyć.


No ale dość już tych negatywnych spraw – czas na coś przyjemnego! Byłyśmy w piątek w kinie, ale nie byle jakim kinie – bo kinie z kanapami, w którym można się wygodnie wyłożyć  na kanapie czy fotelu, z nogami na pufach, przykryć kocykiem… To jest dopiero przyjemne! Momentami może być też za przyjemnie, co skutkować może przespaniem filmu… Film, na którym byłyśmy, był na szczęście horrorem (Annabelle) i utrzymywał dość wysoki poziom napięcia przez prawie cały czas, co nie pozwoliło nam zasnąć. Kino poza wygodą oferuje też niezwykły klimat – szczególnie z zewnątrz – przypomina te małe, klimatyczne kina ze starych czasów, które możemy zobaczyć w starych amerykańskich filmach… Fajne też jest, że seanse o północy to zwykle stare klasyki, takie jak Gremliny :D










Sobota i niedziela były raczej leniwe, lecz z  przerwami na wyjścia do labu – uroki pracy z komórkami :D… W  niedzielę zahaczyłyśmy z Martyną o przyjemne miejsce – park w samym centrum miasta – zielone miejsce otoczone przez drapacze chmur. Park jest miejscem dość interesującym, bo ma wiele ‘funkcjonalności’ – można tu pograć w piłkę na trawie, można rozłożyć się kocykiem, można coś zjeść (wzdłuż parku ustawione są samochody z różnego rodzaju jedzeniem, ale jest też restauracja), są stojaki z książkami i czasopismami, które można sobie poczytać, jest też wydzielony plac zabaw dla dzieci, fontanny i specjalne miejsce, dla psów i ich właścicieli, gdzie każdy może przyjść ze swoim pieskiem. Przezabawnie było obserwować ganiające się i bawiące psiaki przeróżnych ras i rozmiarów :)
I tyleeee ludzi w jednym miejscu w tym mieście - coś nieprawdopodobnego :D








W pracy jakoś leci, najgorsze jest to, że zawsze muszę czekać na te komórki :P Dużo łatwiej by było, gdyby moja praca nie zależała od niczego „żywego” (w pewnym sensie) i tak kapryśnego! No ale jakoś próbujemy kooperować. W tym tygodniu też miałam pierwsze próby z mikroskopem fluorescencyjnym! Przepiękne obrazy! ( kiedyś Wam jakieś pokażę)



A na koniec mały bonus: PRZYJEŻDZĄM NA ŚWIĘTA! Spodziewajcie się mnie 17 grudnia! Plan był inny – miałam zostać na święta w USA i być w tym czasie w  Chicago albo na Florydzie, czy w Meksyku… ale będę w Polsce… Gdy kupowałyśmy bilety na samolot przed wyjazdem tutaj pani, która nam asystowała przy kupnie biletów, powiedziała, że nie da się w tym momencie kupić biletu powrotnego na termin późniejszy niż rok do przodu… Trochę mnie to zmartwiło – dziewczyny chciały wracać na święta,  więc im to nie robiło różnicy, ja natomiast chciałam bilet powrotny dopiero na lipiec. Pani jednak powiedziała, że będzie można go przebukować później na DOWOLNĄ datę w przyszłym roku. W związku z tym kupiłam bilet powrotny jak dziewczyny, na 17 grudnia, w razie gdybym umierała z tęsknoty i chciała koniecznie przyjechać na święta (w zamyśle jednak było przebukowanie na termin późniejszy). No i jakiś czas temu stwierdziłam, że czas się zając tą sprawą przebukowania… napisałam maila do wspomnianej wcześniej pani, że chcę przebukować bilet na koniec lipca… a on na to, że MAKSYMALNIE mogę go przebukować na koniec CZERWCA! Bo jakaś tam taryfa roczna, bla, bla, bla… Szkoda tylko, że wcześniej informacje miałyśmy inne… Ależ mnie wściekłość ogarnęła! Pod koniec czerwca nie mogę wrócić na pewno – pewnie jeszcze projekt nie będzie skończony, a zresztą zaplanowany mamy miesiąc podróżowania po USA w lipcu… Zapytałam więc, czy mogę ten bilet zwrócić i dostać kasę za niego, nawet z jakimś tam potrąceniem… Tak, mogę. Dostanę  $40, słownie CZTERDZIEŚCI DOLARÓW, z ponad tysiącą… taaaa, więc oddawać się nie opłacało. Pomyślałam wtedy, że w takim razie kupię nowy bilet powrotny… ale ceny biletu w jedną stronę był praktycznie takie same, jak w dwie strony… W związku z tym kupiłam nowy bilet w dwie strony… Szkoda, żeby kasa się zmarnowała i tym sposobem będę w domu na święta… Na początku byłam wściekła, że tak się zrobiłam, ale teraz myślę, że może dobrze, że może tak miało być… ?



Do następnego!
Anna


1 komentarz:

  1. Bardzo dobrze, ze wracasz na święta ! :) I już nie mogę się doczekać tego sylwestra! :)

    OdpowiedzUsuń