sobota, 4 lipca 2015

Long Beach, pustynie Kalifornii, Utah i Arizony - początek wielkiej wyprawy przez Zachodnią część USA!

Dzień 0 – Long Beach (Kalifornia)

1 lipca wsiadłyśmy w samolot, aby rozpocząć naszą wielką wycieczkę – część pierwszą, czyli 'Kalifornia i Parki Narodowe'. Caly poprzedni dzień zszedł nam na pakowaniu i ogarnianu mieszkania do wyprowadzki, bo była to nasza ostatnia noc w tym mieszkaniu... Pakowanie skończyłyśmy koło drugiej w nocy, a o 4 musiałyśmy wstać, aby zdążyć na samolot... Także możecie sobie wyobrazić, w jakim stanie byłyśmy. Jednak mimo przeciwności losu (brak snu, kontuzja Karo, problemy z nadbagażem) udało nam się wsiąść do samolotu i o 7 nad ranem (2 godziny w tył – zmiana czasu w stosunku do Dalla) wylądowałyśmy w upragnionej Kalifornii, w Los Angeles.  Gdy lądowaliśmy to widzialam ogromne, naprawdę ogromne, posiadłości należące zapewne do bogatych hollywodzkich gwiazd, które później zobaczę sobie z bliska. Tego dnia pobyt w samym Mieście Aniołów nie był jednak przewidziany (to jeszcze przed nami). Musiałyśmy się dostać do naszego hotelu w Long Beach – miasteczko graniczące z Los Angeles. Przejazd  autobusem komunikacji miejskiej zajął nam jedyne dwie i pół godziny... prawie tyle, co lot samolotem z Dallas, ale co tam. Mogłyśmy pooglądać tubylców – komunikacja miejska to naprawdę dobry punkt obserwacyjny. W Kalifornii jest chyba jeszcze więcej Meksykanów niż w Teksasie – przynajmniej tak to wyglądało.
Gdy dotarłyśmy do hotelu z ciężkimi jak cholera walizkami, zostawiłyśmy nasz dobytek i udałyśmy się na plażę. Po drodze podziwiałyśmy tutejszą roślinność – palmy, kwiaty i różne drzewa owocowe.







Plaża była bardzo przyjemna – piaszczysta, bialutka. Najfajniejsze jednak były scieżki rowerowe przez środek plaży, po której jeździli rowierzyści, ludzie na rolkach i deskorolkach – świetna sprawa. Zmęczone weszłyśmy na chwilę do wody – to był pierwszy raz, gdy widziałam Ocean Spokojny, potem trochę poleniuchowałyśmy na piasku. Tego dnia byłyśmy tak padnięte, że już o 19.00 spałyśmy, bo następnego dnia czekała nas znowu wczesna pobudka – koło 5.00 rano...
Pierwsze wrażenia z Kalifornii? Kocham tę pogodę – ciepło, nawet gorąco, ale nie duszno i ten wiatr znad oceanu...











Dzień 1 – autostradami przez pystynie – Kalifornia, Nevada, Arizona, Utah

Budząc się rano miałam pewne obawy... Nie wspominałam chyba jeszcze, że duża część naszej wycieczki jest wycieczką zorganizowaną (głównie przez problemy z wynajmowaniem samochodu bez kary kredytowej). Wszystko spoko, ale haczyk jest taki, że Amerykanie właściwie nie mają żadnych wycieczek objazdowych po USA – oni wszędzie latają albo jeżdżą autem. W związku z tym musiałyśmy znaleźć jakie zagraniczne biuro turtstyczne... i padło na biuro chińskie! Głównie przez konkurencyjne ceny i ciekawy program. No właśnie, cena była zaskaująco niska, więc do samego końca nie byłyśmy pewne, czy to biuro istnieje (u mnie w labie twierdzili, że na pewno nas  porwą i jak cos to ekipę ratunkową). Rano do Karo zadzwonił telefon i ktoś zaczął nawijać do niej po chińsku, w końcu po jakims czasie zaczął coś dukać po angielsku i chciał potwierdzić nasze miejsce zbiórki. Jupi! Jest szansa, że biuro istnieje, trochę szkoda, że nie rozumiemy chińskiego. Istnienie firmy zostało ostatecznie potwierdzone, gdy odebrał nas bus (z chinskimi napisami oczywiscie). Wysadził nas w miejscu zbiórki generalnej ludzi na różne wycieczki tej firmy. Uwaga – ponad 90% uczestnikow to Chinczyki... Poza nami w naszym autobusie jest jeszcze małżeństwo z Iranu i kilku Hindusów. No to będzie ciekawie!

Na szczęście okazało się, że nasz przewodnik całkiem nieźle mówi po angielsku. Ten dzień spędziłyśmy głównie w podróżu, musiałyśmy dostać się z Los Angeles do Saint George w Utah,  jakieś 400 mil. Trasa jednak w ogóle mi sie nie dłużyła, bo widoki byly zachwycające przez cały czas – krajobrazy pustynne, górzyste – autostrada międzystanowa nr 15 (N 15) to chyba jedna z lepszych tras widokowych. Szczególnie podobał mi się odcinek przez pustynię i  Park Narodowy Mojave. Pustynia jest ogromna i obejmuje wszystkie te cztery stany. Jest piaszczysto – żwirowa,  jesli chodzi o szatę roślinną to oczywiście wystepują tu liczne kaktusy, ale też charakterystyczne dla tego regionu drzewa Jozuego (jukka krótkolistna z rodziny agawowatych), które są tu pod ścisłą ochroną. Nazwa wzięła się od tego, że gałęzie przypominały mormońskim osadnikom (o mormonach jeszcze bedzie w późniejszych notkach) ręce wznisione do Boga przez proroka. Jeźli chodzi o zwierzeta, to widziałam chyba dziekie konie/muly. Wyglądały na dzikie, w sensie nie było niczego ani nikogo w promieniu kilkuset kilometrów. Temperatury w najgorętszej części pustyni Mojave sięgają 50 stopni! Trochę strasznie byłoby tu utknąć z zepsutym samochodem, bez zasięgu w telefonie (!). Co jakis czas jednak są dostępne budki telefoniczne, aby móc zadzownić w razie czego po pomoc – często się zdaża, ze auta sie przegrzewają i nie chcą dalej jechać. Ciekawostką jest, że w tych rejonach było kiedys wydobywane srebro na wielką skalę, czego pozostałością są osady robotnicze  - teraz już zupełnie opuszczone (ghost towns). Byłam zachwycona podróżą i wcale nie odczułam tych kilkuset kilometrów – zobaczcie sami, co podziwiać można podczas przeprawy przez Kalifornię, Nevadę, Arizonę i Utah.










Noc spędziliśmy w Saint George w Utah.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz