poniedziałek, 24 listopada 2014

Wielki Kanion, czyli "3 stany, 3 przygody" część I.

No to witam po jednej z ciekawszych moich wypraw!
Ameryka, jest jaka jest, każdy wie... Nie można jej jednak odmówić różnorodności i piękna natury... Będąc tutaj nie mogłabym sobie odpuścić zobaczenia Wielkiego Kanionu, który marzył mi się od momentu, gdy pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na zdjęciu! Poza tym Dolina Monumentów (Monument Valley) - miejsce znane wszystkim z niezliczonej ilości filmów, nie tylko westernów :P
No i oczywiście Las Vegas - miasto grzechu. Muszę sobie sama pogratulować i się pochwalić - zaplanowałam tę wycieczkę w najmniejszych szczegółach, plan był godzinowy... i uwaga - wszystko odbyło się zgodnie z planem (no prawie :P) i zobaczyłam wszystko, co chciałam zobaczyć (no prawie :P)... No i to by było na tyle ... Żartuję (!), mam dla Was milion zdjęć i opowieści! Podzielę jednak relację z wycieczki na części, tak aby nic nie pominąć i nikogo nie zamęczyć ;)
Dziś zaczniemy od podróży i Wielkiego Kanionu...

W środę wreszcie nastał ten moment! Dzień wylotu do Las Vegas i rozpoczęcie naszej wyprawy! Musze powiedzieć, że byłam strasznie podjarana! Byłam też ciekawa, czy wszystko pójdzie tak jak trzeba, czy wypożyczenie auta pójdzie gładko, czy nie będzie problemów na drodze, czy hotele będą ok, czy nie będzie padało, czy samolot nie spadnie... Nie no, trochę przesadziłam, ale wiecie - różnie bywa ;)
Wracając do relacji, o 15 wsiadłyśmy do samolotu na lokalnym lotnisku w Dallas o wdzięcznej nazwie Love Field i wystartowałyśmy... na miejscu byłyśmy godzinę później, wg zegarka, chociaż lot trwał ponad 2 godziny (zmieniłyśmy strefę czasową, zresztą podczas wycieczki chyba ze 3 razy, co bywało trochę mylące). Po wyjściu z samolotu czekał na nas pioronujący widok: automaty czekały na człowieka od pierwszego kroku postawionego na tej 'grzesznej' ziemi...


Widok był hipnotyzujący, ale trzeba było się otrząsnąć, bo Vegas musiało na nas poczekać jeszcze 3 dni... udałyśmy się do przylotniskowej wypożyczalni samochodów. Tak na marginesie, to nawet sobie nie wyobrażacie, jak trudno jest wypożyczyć auto w USA bez katy kredytowej (oczywiście amerykańskiej) i historii kredytowej.Przekopałam chyba milion ofert, aż w końcu znalazłam jedną jedyną, w której wystarczała karta debetowa i międzynarodowe prawo jazdy. Wróćmy jednak do głównego wątku - gdy dotarłyśmy do naszej wypożyczalni stojąc w kolejce rozmawiałyśmy po polsku. W pewnym momencie podchodzi do nas pracownik firmy i pyta - skąd jesteście? My na to, że z Polski. On na to: Dzień dobry! Gdy spojrzałam na plakietkę z imieniem zobaczyłam typowo polskie imię. Pan B. pomógł nam załatwić wszystkie formalności, powypełniać różne rzeczy i powiedział, że on nam da w tej cenie, którą zapłaciłyśmy (najtańsze auto ekonomiczne), auto dwie klasy lepsze. W ten sposób wyjechałyśmy z wypożyczalni pięknym wozem - był to wypasiony Chrysler 200 . Bardzoooo przyjemne autko!  Po paru zagadkach związanych z funkcjonowaniem auta oraz zapoznaniem się z automatyczną skrzynią biegów na parkingu stacji benzynowej (ciężko było utrzymać na początku lewą nogę bez ruchu) - wyruszyłyśmy! Tego dnia do przejechania było 245 mil (394 km). Drogi w Ameryce są bardzo dobrej jakości i auto właściwie płynęło po asfalcie... Po około 4 h byłyśmy na miejscu, hotel przypominał typowy przydrożny motel-hotel rodem z amerykańskich filmów. Pierwsza podroż przez amerykańskie pustkowia i rozdroża Arizony - zaliczona! :) Przez całą drogę zastanawiałam się, co by było jakby nasza podróż potoczyła się jak w amerykańskich horrorach - czyli zepsute auto 'pośrodku niczego', w pobliży stara stacja benzynowa ze świrem pracownikiem i tak dalej... No na szczęście obyło się bez takich przygód i bezpiecznie dotarłyśmy do hotelu. Dojechałyśmy na miejsce po zamknięciu - czekała na nas przyklejona koperta z kluczem i instrukcjami. Tego dnia szybka kąpiel i do łóżka - jutro w końcu będzie dzień pełen wrażeń!
W czwartek wstałyśmy raniutko i powitał nas taki widok z okna - jak przyjechałyśmy w nocy, to niczego nie widziałyśmy i to było tak naprawdę moje pierwsze spojrzenie na Arizonę...


 Po obudzeniu szybkie śniadanko - bardzo pożywne i sycące (w amerykańskim stylu), aby mieć energię na cały dzień wędrówki:


No i wreszcie wsiadłyśmy do naszej fury, aby ruszyć w stronę Wielkiego Kanionu ...





Po około pół godziny dotarłyśmy na miejsce!  Czas rozpocząć wędrówkę szlakami Wielkiego Kanionu!

[Z wikipedii:

Wielki Kanion, Wielki Kanion Kolorado – przełom rzeki Kolorado w stanie Arizona w USA przez Płaskowyż Kolorado. W obecnym kształcie Wielki Kanion ma 446 km długości i osiąga głębokość (Granite Gorge – Wąwóz Granitowy) do około 1600 m. Szerokość waha się od ok. 800 m (pod punktem widokowym Toroweap na North Rim – Północnej Krawędzi) do 29 km w najszerszym miejscu. Jest to największy przełom rzeki na świecie (jednak nie najgłębszy). ]

Po wjechaniu do Parku Narodowego Wielkiego Kanionu udałyśmy się do centrum turysstycznego, aby się upewnić, że dobrze zaplanowałam naszą eksploracje Wielkiego Kanionu  - dostałyśmy mapy i dowiedziałyśmy się, że czy na pewno jeżdżą te 'kanionowe autobusy'. Jeśli chodzi o autobusy, to jest to fajna sprawa dla osób starszych, czy rodzin z dziećmi - między najważniejszymi punktami widokowymi krążą autobusy, jakoś co 10 minut. Część tras przebiega bardzo blisko szlaku pieszego, w związku z tym można połączyć jazdę autobusem z odcinkami, które przechodzi się pieszo - taka opcję wybrałyśmy właśnie my.





Kanion... Zapiera dech w piersi! Gdy pierwszy raz go zobaczyłam, odebrało mi mowę!
Naprawdę ciężko jest opisać emocje związane z przemieszczaniem się na szlaku, tuż przy krawędzi Wielkiego Kanionu , czuć wiatr we włosach  patrzeć w głąb przepaści.. Zdecydowanie jest to cud natury, coś jedynego w swoim rodzaju. Człowiek wydaje się taki  malutki, czuć potęgę przyrody...
























Gdy już przeszłyśmy główne szalki widokowe, udałyśmy się w miejsce, gdzie można zejść w dół Kanionu. Niestety nie mogłyśmy zejść na sam dół Kanionu przez ograniczenie czasowe - taka wyprawa zajmuje 2 dni! Kawałek jednak zeszłyśmy i mogłyśmy zobaczyć jak to wszystko wygląda 'od dołu'... Równie niesamowicie, co 'od góry'









Ostatnim punktem tego dnia był zachód słońca. Podjechałyśmy do miejsca, które miało gwarantować dobry widok. Okazało się jednak, że zapomniałyśmy o zmianie strefy czasowej i byłyśmy godzine za wcześnie... O tej porze robiło się już chłodno, nawet bardzo... Wymarzłyśmy się i wyczekałyśmy, aby później 10 minut przed samym zachodem pojechać na parking... Taaaa... Brawo dla nas! Po prostu pojawiły się chmury na słońcu i myślałyśmy, że już po wszystkim... No cóż, przebłyski zachodu mogłyśmy podziwiać z autobusu! :P










Podsumowując: nigdy nie zapomnę tego widoku i nie wiem, czy jakikolwiek widok przebije ten z krawędzi Wielkiego Kanionu...

Zmęczone, ale i szczęśliwe, zapakowałyśmy się do naszej fury i wyruszyłyśmy w stronę Doliny Monumentów w stanie Utah... Do przejechania było 175 mil (280 km)... ale o tej części wyprawy jutro ;)


Anna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz