poniedziałek, 1 września 2014

Caddo Lake, labowe Ice Bucket Challenge i inne atrakcje!

Hej, hej!
Ten tydzień był dość intensywny. W ciągu tygodnia dużo pracy, ale też zawsze znalazł się czas na relaks i śmianie, czasem do łez! J Weekend jak zwykle – wypełniony atrakcjami.


W labie idzie mi na prawdę coraz lepiej, widzę ciągłe postępy, nie tylko w kwestiach praktyczno-manulanych, ale też w myśleniu -  w sensie rozwijam swoje umiejętności analityczne i ‘dochodzeniowe’ – dlaczego tak, a nie inaczej itp. itd. Skrócił się też czas wykonywania przeze mnie pewnych procedur (i to nawet o połowę w niektórych przypadkach!) – to dość ważne, bo jestem przekonana, że mam status najwolniejszej osoby w labie, haha, przynajmniej Tolga tak mówi, ale on się zawsze ze mną droczy, więc może to kolejny żart (patrząc obiektywnie myślę jednak, że to akurat nie jest żart :P ) – no, ale nauczona doświadczeniem wolę przemyśleć coś nawet 1000 razy, niż zrobić źle i potem zmarnować jakieś 6 godzin (bywało tak), albo i tydzień, jeśli chodziłoby o coś z samymi komórkami (tak na szczęście jeszcze nie było). Im dłużej jestem w tym labie, tym bardziej mi się podoba, poza tym, że ludzie są przesympatyczni, to część z nich jest mega zabawna – ciągłe żarty sprawiają, że czas mija w pracy bardzo szybko. Aby pokazać Wam jak wyluzowani i z dystansem do samych siebie są ludzie w naszym labie – oto Ice Bucket Challenge w naszym wykonaniu! W ogóle to była śmieszna sytuacja, byliśmy na lunchu z Tolgą, Ashley i Mikiem i nagle Ashley mówi – o jest mail od Yuh Min (szefowa), że nasz lab został wyzwany przez inny lab do wylania na siebie kubła zimnej wody i wpłaty pieniędzy  na rzecz organizacji wspierającej rozwój badań nad stwardnieniem zanikowym bocznym. Pytała -  co my na to? A my wszyscy patrzymy po sobie – i odpowiedz była jednoznaczna – pewnie, zróbmy to! J Pojechaliśmy z powrotem do labu i rozeznaliśmy się w sytuacji, co myślą inni – większość była na tak! No i na następny dzień każdy miał mieć ze sobą ręcznik i ubranie na zmianę… W czwartek,  o godzinie zero, czyli 16.00, przygotowaliśmy laboratoryjne kosze na lód, wypełniliśmy je lodem oraz zimną  wodą i wyszliśmy na zewnątrz budynku – ustawiliśmy się i na raz, dwa, trzy -  BUM – kosze lodowatej wody wylądowały na naszych głowach (niektórzy oszukiwali i wylewali wodę na nie swoje głowy :P ). Na końcu nagrywający nas Jeremy powiedział coś w stylu:  ludzie, musimy powtórzyć, bo zapomniałem włączyć nagrywania! Zamarliśmy na sekundę, po czym wybuchnęliśmy śmiechem, ciesząc się, że to tylko żart. Oczywiście po akcji zebraliśmy pieniądze i dokonaliśmy wpłaty na rzecz wyżej wspomnianej organizacji. Podsumowanie tygodnia: ludzie w moim labie są naprawdę super!!! (nawet jeśli śmiali się przez cały tydzień  z mojej płonącej,  czerwonej twarzy po opalaniu)
Tu macie filmik:




No ale dość o pracy…
W piątek pierwszym interesującym punktem miała być amerykańska impreza nad basenem dla pierwszorocznych studentów studiów doktoranckich, to znaczy dla tych co teraz zaczynają swoje studia  na naszym UT Southwestern. Hmmm no cóż, myślę, że nie ma sensu, aby za dużo opowiadać o tym, powiem tylko, że na pewno nie była to szalona impreza z filmów Amercian Pie…  Było raczej bardzooo grzecznie i spokojnie, więc po wypiciu jednego piwa zmyłyśmy się stamtąd.
Później były urodziny Dziewczyn u nas w mieszkaniu – wszystkiego najlepszego jeszcze raz! :D  Przyszło trochę znajomych, w roli głównej wystąpiła piniata (dziewczyny miały umowę, że kupią sobie nawzajem piniaty wypełnione słodyczami) – nie chcecie wiedzieć, jak wyglądało nasze mieszkanie po jej rozbiciu… W związki z urodzinami to muszę wspomnieć, że poczta w USA jest BEZNADZIEJNA. Ani jeden, ani drugi prezent nie dotarł na czas… Wieczór został zwieńczony nieoczekiwaną rundką po pubach w Dallas.






Sobota była dniem regeneracji – to pierwszy dzień od dawna, w którym W OGÓLE  nie muszę iść do labu! Był to upragniony czas na NIC-NIE-ROBIENIE! :D




A w niedzielę wreszcie wycieczka do Caddo Lake! To miejsce to jeden z teksańskich parków stanowych - w USA mają takie dodatkowo oprócz narodowych. Pan Z. wspomniał kiedyś o tym miejscu i bardzo chciałyśmy tam pojechać. No i udało się tego dokonać własnie w niedzielę - Pan Z. powiedział, abyśmy zebrali jeszcze chętnych ludzi, bo w większej grupie zawsze fajniej! Trochę chętnych się uzbierało - było nas razem 11 osób (znajomi z labów i nie z labów). Start o 7 rano, bo trochę się tam jedzie [3 godziny jazdy samochodem z Dallas] - oczywiście jak to zwykle bywa punkt 7 nie udało się wystartować, troszkę się pogubiliśmy i pobłądziliśmy po drodze, ale ostatecznie wszyscy dotarliśmy na miejsce, gdzie czekały na nas kajaki (chociaż były to bardziej takie kajako-czółna). Podobieraliśmy się kto z kim w kajaku...i od tego momentu ja i Karo zaczęłyśmy swoją drogę przez mękę! :D Zdecydowałyśmy popłynąć razem i to była zła decyzja, haha... Nie no 'zła' to złe słowo, bo w sumie miałyśmy największy ubaw ze wszystkich... Ogólnie rzecz biorąc - miałyśmy małe problemy ze sterowaniem, kilka osób próbowało nam to wytłumaczyć, myślę, że nawet rozumiałyśmy o co chodzi, ale mimo wszystko nie za bardzo nam to wychodziło - każde mijane drzewo lub słupek były nasze :D  Nawet gdy był szeroki przepływ i z wody wystawał tylko jeden korzeń, to było 90% szansy, że o niego zawadzimy - niewiarygodne! Miałyśmy też kilka wyjątkowo śmiesznych sytuacji, np. Karo, która wtedy siedziała w tylnej części kajaku utknęła w zwisającej gałęzi, a ja tego nie zauważyłam i wiosłowałam dalej i Karo prawie zostałaby na tej gałęzi, albo jak raz utknęłyśmy w jakimś mule i Karo powiedziała, żebym nas wiosłem wypchnęła, to tyle siły w to włożyłam, że sama odskoczyłam do tył wpadając tyłkiem między siedzenie i szczeble w kajaku i obijając sobie całe plecy, a kajak ani drgnął... Była jeszcze taka chwila, gdy się prawie poddałyśmy - szło nam naprawdę opornie, więc wszyscy byli bardzo do przodu w stosunku do nas w pewnym momencie (przez 80% czasu) i stwierdziłyśmy, że koniec - trzeba odpocząć - Karo się rozłożyła na tyle, ja robiłam zdjęcia, a tu nagle dźwięk - KŁAP!KŁAP! Chwilę po tym, jak mówiłam Karo, że chyba widziałam aligatora... Takiej koordynacji i szybkości jak w tamtym momencie nigdy więcej nie osiągnęłyśmy.Miejsce było cudowne, drzewa wyrastające z wody, liliowce, różnego rodzaju rośliny wodne, dużo ptaków... Naprawdę warte zobaczenia! Najlepszy był moment jak wpływało się w miejsce w całości pokryte na powierzchni wody roślinami -  wyglądało to jakby się pływało na łące (cudo, ale ręce odpadały przy przeprawie przez to).
Podsumowanie:
1. Cudowne widoki - magiczne miejsce.
2. Jakieś 123 nowe siniaki.
3. Przepłynięte:  jakoś 12 km (no my z Karo to chyba z połowę więcej, jako że ciągle pływałyśmy zygzakiem).
4. Zmęczenie 100%, ale też zadowolenie (chociaż kilka razy w drodze powrotnej miałyśmy myśli, że chyba przyjdzie nam tu umrzeć na środku tego jeziora...).
5. Płakanie ze śmiechu nieodłącznym elementem wycieczki.
6. Chyba widziałam tego aligatora - bardzo chciałam!































Na koniec jeszcze jedna rzecz.
Aktualizacja  dotycząca naszej wycieczki do Vegas i okolic – nie jedziemy na nią w amerykańskie święto wolne od pracy, czyli Thanksgiving tak jak zaplanowałyśmy… ale wciąż jedziemy w te dni, które zaplanowałyśmy – po prostu okazało się, że zasada o której nam powiedziano, czyli że Thanksgiving jest zawsze w trzeci czwartek listopada, w tym roku nie działa… a my nie sprawdziłyśmy oczywiście, bo po co? :D No i był mały problem, bo okazało się w czasie naszego wyjazdy wg planu prezentacji i wystąpień przygotowanego przez Yuh Min mam wtedy prezentację… poszłam do niej trochę zażenowana tym, że nie sprawdziłyśmy z dziewczynami tych dat… Zapytałam, czy mogłabym pojechać w tym czasie, a w zamian za to pracować podczas Thanksgiving a ona na to – „Jesteś naukowcem, nie ważne kiedy coś robisz, ważne co i że robisz”.  Podoba mi się ta koncepcja! J A jak  już mówimy o prezentacjach, to w ten piątek będę miała oficjalną prezentację  na lab meetingu, wreszcie z wynikami do przedstawienia – trzymajcie kciuki!


Buziaki,

Anna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz