czwartek, 8 stycznia 2015

Czas na drugą połowę amerykańskiej przygody!

No to znowu w Dallas.

Przerwa świąteczna była mi potrzebna - nie zdawałam sobie sprawy, jak tęskniłam za pewnymi ludźmi, za pewnymi miejscami... Święta jak to święta - dużo jedzenia (barszcz z uszkami, pierogi...!), dużo miłości, dużo spotkań, dużo rozmów, dużo wspominek ;)





A nawet 26 grudnia spadł upragniony śnieg!



No tej zimy raczej takiej ilości śniegu już nie zobaczę - a przynajmniej nie powinnam! Chociaż z pogodą w Dallas nigdy nic nie wiadomo (liczyłam na ciepełko, a zastałam minusowe temperatury!)

Podczas pobytu w domu nie udało mi się niestety zobaczyć ze wszystkim, z którymi chciałam - 2 tygodnie to jednak wcale nie tak dużo... Dziękuję tym, z którymi mi się udało spotkać za miło spędzony czas, a tych, z którymi się nie udało - przepraszam i obiecuję, że nadrobimy to za pół roku! Pół roku to znowu też nie tak dużo, jakby się mogło wydawać... Ogólnie usłyszałam od wielu osób, że nic się nie zmieniłam przez ten czas, co odbieram jako komplement! ;)

A jeśli chodzi o sam powrót do Dallas to...
W piątek spakowałam manatki i w nocy wyruszyłam na lotnisko w Berlinie. Leciałam tym razem sama (dziewczyny leciały z Warszawy, dzień wcześniej), więc byłam pewna,  że się zgubię, albo coś pójdzie nie tak... W końcu do tej pory 'leciałyśmy na szczęściu Hartyny'! No nic, trzeba było się jakoś zmierzyć z samotną podróżą. Lot miał być o 10.00. No właśnie, MIAŁ być. Wylecieliśmy o 11.30, bo czekaliśmy na jakiegoś spóźnialskiego! Wyobrażacie sobie?! Rozumiem poczekać 15 minut, ale 1,5 h?! Dodatkowe 1,5 h w samolocie... Moja podróż z Berlina do Chicago trwała więc jakieś 11 godzin... Oczywiście nie przespałam ani minuty - nie potrafię zmrużyć oka w samolocie,  ale za to oglądnęłam chyba z 5 filmów - tak, tak, leciałam znowu tym wypasionym samolotem ;) Wszystko byłoby spoko, gdyby nie fakt, że przez nasze opóźnienie w Berlinie spóźniłam się na samolot z Chicago do Dallas. Nie za bardzo wiedziałam, co ze mną będzie w takiej sytuacji, ale zapytałam stewardessy, która wyjaśniła mi, że w takim przypadku mam wziąć najbliższy kolejny samolot do Dallas (bez żadnych dodatkowych opłat - w końcu niczym nie zawiniłam). Gdy wysiadłam z samolotu czekała tam już obsługa lotniska -wręczyli mi nowy bilet - bardzo rzucający się w oczy pomarańczowy- ekspresowy - przepuszczano mnie szybciej przez wszystkie bramki i kontrole - czułam się przez chwilę jak VIP :D Wszystko szło dobrze do momentu, gdy czekałam na walizkę... było około 200 bagaży, zgadnijcie, który w kolejności pokazał się mój bagaż? Oczywiście, że jako jeden z OSTATNICH... (w domu znalazłam w walizce papier z informacją o kontroli bagażu - to wyjaśnia dlaczego tak długo czekałam) Gdy już odebrałam bagaż, musiałam go nadać do Dallas, gdy zjawiłam się w miejscu nadawania bagażu obsługujący mnie gościu zapytał: "Masz dobre buty? Możesz szybko biec? To dajesz, bo zaraz przegapisz samolot!" Cudownie, prawda? Rzuciłam się więc biegiem w poszukiwaniu mojego terminalu i bramki, co nie było wcale takie proste - lotnisko w Chicago jest ogromne i między terminalami trzeba przemieszczać się pociągiem! Znalazłam się przy bramce dosłownie w ostatniej minucie - właśnie kończyli wpuszczanie pasażerów na pokład. Minutę dłużej by to wszystko trwało, a uciekłby mi DRUGI samolot! Do Dallas doleciałam już bez większych komplikacji. Na lotnisku odebrał mnie kolega i późnym wieczorem znalazłam się w naszym mieszkaniu, gdzie przywitały mnie Karo i Martyna... i tego samego dnia wszystkie trzy poszłyśmy jeszcze do labu - koniec słodkiego lenistwa!

W niedzielę poszłyśmy uczcić nasz powrót do naszej ulubionej japońskiej restauracji Oishii - tradycją stało się, że po wypłacie pozwalamy sobie tam "na małe co nieco'. Jedzenie jest tam wyborne! Tak przy okazji, gdy ktoś mnie pyta, co jest moim ulubionym amerykańskim daniem, odpowiadam - kuchnia azjatycka :D





Jeśli chodzi o lab, to w pracy przywitali mnie bardzo ciepło :) Pewnie dlatego, że przywiozłam im słodkie prezenty z Polski, którymi się zajadali cały tydzień (michałki, krówki, ptasie mleczko, czekolady itd...).
Na powitanie dowiedziałam się, że w ten czwartek mam mieć prezentację na lab meetingu, co mnie trochę zasmuciło, gdyż miałam podokańczać wszystkie zaczęte eksperymenty w ciągu tego tygodnia, ale na pewno nie przed czwartkiem... jednakże jak z nieba spadła mi pewna osoba z labu, która zapytała, czy nie zamienię się z nią na terminy prezentacji - JASNE, że się zamienię! ;) Tak więc mam trochę czasu na ogarnięcie się do prezentacji ;)

A z ciekawostek jeszcze, to we wtorek bylo w Dallas  prawdziwe TRZĘSIENIE ZIEMI ! A nawet 4, chociaż ja poczułam 'tylko' 3 z nich... Naprawdę dziwne uczucie... szczególnie jak się mieszka w kartonowych amerykańskich budynkach. Z tego, co się zorientowałam, to jedno z tych wtorkowych trzęsień było drugim najsilniejszym od 8 lat w tej okolicy! Doświadczyłam trzęsienia ziemi - mam nadzieję, że wystarczy to już na całe życie i nie będę już więcej tego doświadczać! Myślałam, że takie ruchy sejsmiczne są tutaj normalne, jednak ludzie z labu powidzieli mi, że  takie silne, w sensie odczuwalne wcale nie są na porządku dziennym... No tak, akurat gdy ja tu jestem, Dallas przeżywa okres największej aktywności sejsmicznej!



Wczoraj za to chciałyśmy pójść do kina na Uprowadzoną 3. Karo znalazła kino i po skomplikowanej podróży (najpierw pociąg, potem autobus - kierowcy chyba wpadłyśmy w oko, bo dokładnie nas poinstruował, o której mamy autobus powrotny i obiecał, że będzie na nas czekał i nas wypatrywał) - dotarłyśmy na miejsce, niestety bilety na seans były właściwie wyprzedane... wzięłyśmy więc cokolwiek innego - Kobieta w czerni 2 - znowu więc wylądowałyśmy na horrorze z czego SZCZEGÓLNIE ucieszyła się Martyna (która panicznie boi horrorów) - podskakiwała właściwie na każdej scenie wydając dźwięki przerażenia ku uciesze wszystkich uczestników seansu :D Film jak film, ale kino znowu było dość interesujące - tym razem co prawda nie można było oglądać filmu w pozycji leżącej, ale za to... każdy fotel miał swój stolik z przyciskiem - gdy się go nacisnęło, to przychodził kelner i można było sobie w trakcie seansu zamawiać jedzenie, czy piwko, czy cokolwiek...Po seansie w stanie ogólnej głupawki do domu zabrał nas ''nasz'' autobus - no tak, po niektórych przyjeżdża limuzyna, a po nas cały autobus! :D







No a tak poza tym, to czas wracać do 'dallaskiego porządku' i cieszyć się czasem, który mi tu pozostał... mam zamiar wykorzystać go na maxa - zarówno naukowo, jak i rozrywkowo - podróżniczo!

Trzymajcie się ciepło w tym Nowym Roku!
Pozdrawiam ciepło z MROŹNEGO Texasu....

Anna




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz