niedziela, 7 sierpnia 2016

Szwajcarski nowy początek.

   Witajcie po dłuuugiej przerwie.

   Jak widzicie nazwa i wygląd bloga uległy zmianie. Jest to jednak ten sam blog, który prowadziłam będąc w USA. Znowu przyszło mi żyć na emigracji, a że poprzedni blog cieszył się powodzeniem wśród moich znajomych, to uległam prośbom i postanowilam kontynuować pisanie o moich przygodach na 'obcych ziemiach'. Tym razem jednak nie są to Stany Zjednoczone, a Szwajcaria. Darzę jednak ogromnym sentymentem wpisy dotyczące USA i nie chciałam, aby zaginęły one w głębinach internetu, dlatego nie zakładałam nowego bloga, lecz zmieniłam tylko jego nazwę na bardziej adekwatną i będę go po prostu kontynuować z odpowiednimi etykietami przy wpisach, aby nikt się nie pogubił. Oprócz nazwy, zmienią się też bohaterowie tej opowieści - Martyna i Karo, które towarzyszły mi przez większość amerykańskich przygód, wróciły do Dallas. Buziaki dla Was! Szkoda, że Was tu nie ma! Tak więc główne role w większości nie zostały jeszcze obsadzone, poza tą, którą dostał Łukasz ;) Co do reszty, czas pokaże.

   Od wydarzeń opisywanych w poprzednich notkach minął mniej więcej rok. Przez ten rok miotałam się trochę, szukając jakiegoś planu, szukając odpowiedzi na pytanie, co zrobić dalej ze swoim życiem. Wiedziałam tylko tyle (albo aż tyle?), że chcę robić doktorat i że nie chcę tego robić w Polsce (nie dlatego, że mam coś do Polski, nic z tych rzeczy, chodzi głównie o finanse i chęć poznania życia w kolejnym obcym kraju). Zaskoczy Was być może fakt, biorąc pod uwagę jak świetnie czułam się w Dallas, że nie brałam USA w ogóle pod uwage w moich poszukiwaniach. Dlaczego? Po pierwsze - doktorat w Stanach trwa za długo, 5 lat to jest minimalne minimum, podczas gdy w Europie jest to maximum. Po drugie, przyczyny 'geograficzne' - odległość od domu, uciążliwości związane z wizami, dla osób, które chciałyby mnie odwiedzić i niechęć Łukasza do przeprowadzki za ocean. Po trzecie - widziałam i doświadczyłam już prawie wszystkiego, co chciałam w USA zobaczyć i doświadczyć. W związku z powyższym wybór padł na Europę. Zaczęło się kompletowanie dokumentów, prośby o rekomendacje, wysyłanie aplikacji, potem rozmowy kwalifikacyjne. Mnóstwo stresu, ale też przydatnych doświadczeń. Mój plan był taki, że ostatecznie wyląduję w Niemczech. Ale jak to z planami bywa, zwykle mają nas głęboko gdzieś i ostatecznie padło na Szwjacarię. Przynam, że na początku nie byłam tym zachwycona. Kurde, przecież tak nie miało być, tak sobie tylko do Szwajcarii zaaplikowałam, nie wierzyłam, że poważnie mogą mnie wziąć pod uwagę, przecież to SZWAJCARIA, czyli miejsce, gdzie nauka i badania są na najwyższym poziomie w Europie. Co ja miałabym tam robić? Jednak życie płata figle i okazało się, że to właśnie stamtąd przyszła propozycja. Rozsądek (i wszyscy w okół) podpowiadał mi, że muszę przyjąć tę ofertę doktoratu, że byłabym głupia, gdybym tego nie zrobiła. Głupia być nie chciałam, więc przyjęłam. Zaczynam doktorat na Univeristy of Zurich.


   No i ktoś mógłby pomyśleć, że teraz to już z górki, spakować się i jechać. Jednak zbyt kolorowo być w życiu nie może i pod koniec maja złamałam nogę. I gdyby to było jakieś tam niewielkie złamanie, jak było w początkowej wersji leakrzy, to jeszcze pół biedy. Miałam zacząć doktorat w lipcu, więc dałabym radę. Okazało się jednak, że mam złamane dwie kości w stawie skokowym. Chciano nawet przeprowadzić operację, ostatecznie jednak z niej zrezygnowano. Spędziłam w gipsie łącznie 8 tygodni. Problemem było to, że musiałam prosić o zmianę terminu rozpoczęcia pracy. Bałam sie, że powiedzą mi 'spadaj'. Wszyscy, na przedzie z moim szefem, okazali się jednak bardzo wyrozumiali. Zmieniliśmy datę na 1 sierpnia. 

   W ostatni tydzień lipca przyjechał po mnie i moje bagaże Łukasz, aby zabrać mnie samochodem najpierw do siebie do Niemiec, a potem do Szwajcarii. I tak zaczęła się moja szwajcarska przygoda.

   W ostatnią sobotę lipca przekroczyliśmy granicę. Szwajcaria nie jest w UE, więc przepływ rzeczy nie jest taki prosty, trzeba płacić cło za wiele rzeczy lub wwoizić je w ograniczonych ilościach. Jeśli się człowiek przeprowadza, to obowiązują trochę inne reguły - można przewieźć bez opłacania cła swój dobytek. Trzeba jednak spełnić pewne warunki i mieć ze sobą odpowiednie dokumenty:

1. Wszystkie rzeczy powinny być używane przez minimum 6 miesiecy przed imigracją.
2. Trzeba zadeklarować, że to wszystko jest na własny użytek, nie na sprzedaż.
3. Trzeba wszystko popakować odpowiednio i zrobić listę (np. 6 kartonów sprzętów kuchennych, 2 kartony butów itd.)
4. Zakupy spożywcze, kosmetyczne są ok, ale do 300 franków - trzeba mieć paragony ze sobą. Są też dodatkowe ograniczenia jeśli chodzi np. o mięso, alkohole, papierosy.
5. Trzeba przedstawić następujące dokumenty: wypełniony formularz imigracyjny (można go znaleźć na stronie szwajcarskiego urzędu celnego), umowę o pracę i mieszkanie w Szwajcarii, wymeldowanie z miejsca zamieszkania w Polsce.

   Wszystko spoko, tylko średnio mądrze zaplanowaliśmy sobie przekroczenie granicy w sobotę. A tylko nieliczne przejścia graniczne otwarte  są w soboty. Mam na myśli tutaj biura odprawy celnej, bo przejscia turystyczne otwarte są cały czas. Teoretycznie moglibyśmy spróbować przejechać turystczynym, ale wtedy nawet jakbyśmy przejechali, to mogłaby nas spotkać gdzieś kontrola i bez pieczątki celnika moglibyśmy zapłacić wysoooką karę. Dlatego postanowiliśmy nie ryzkować, sprawdziliśmy, że przejście w Thaygen jest otwarte w soboty od 8.00 do 12.00 i grzecznie odprawiliśmy mój skromny dobytek. Nie było z tym żadnych problemów, nawet nie sprawdzali samochodu, tylko zerknęli na dokumenty, dali pieczątkę i tyle. Także przekroczenie granicy odbyło się bezboleśnie. I to nawet dwukrotnie, bo musieliśmy jeszcze na chwilę do Niemiec wrócić.

   No to byliśmy wreszcie po szwajcarskiej stronie! Trzeba było na pierwszej stacji kupić winietę. W Szwajcarii istnieje tylko opcja roczna, nawet jak jesteś jeden dzień, to kupujesz roczną winietę za 40 franków i możesz używać każdej drogi w kraju przez cały rok.



    Następnie wpisalismy adres przyszłego miejsca zamieszkania i w drogę! Jeśli chodzi o mieszkania, to jest to istna masakra w Zurychu (w całej Szwajcarii nie jest łatwo, ale tutaj jest totalne przegięcie pały). Jest niewyobrażalnie trudno znaleźć mieszkanie. A robiąc to z zagranicy to w ogóle można zapomnieć - no chyba, że ma się znajomych i przejmuje się mieszkanie po nich. Aby zdobyć mieszkanie drogą oficjalną, bez znajomości, trzeba napisać podanie, wysłać zdjęcia, referencje i pokazać, że jest się ekstra. Potem przychodzi się na 'kasting na żywo'. Gorsze niż rozmowa kwalifikacyjna w pracy. Aaa i jeszcze jeden mały, aczkolwiek bardzo istotny szczegół - zwykle wymagany jest 3-miesięczny czynsz jako kaucja, a zdaża się nawet 6-miesieczny, co daje za kawalerkę w Zurychu około 6 misięcy x 1200 franków x 4 przelicznik na zł = 28 000 zł kaucji - szaleństwo, co? Na początku probówałam szukać przez inteernet kawalerki i liczyłam na tę niższą kaucję, ale ostatecznie się poddałam, bo nie było żadnego odzewu - jak mówiłam, z zagranicy jest ciężko. Postanowiłam spóbować w domach studenckich. Dla większości byłam za stara w wieku 26 lat, a inne byly całe wypełnione do 2018... W końcu z jednego dostałam pozytywną odpowiedź - nie dość, że tanio, umeblowane, to jeszcze kaucja tylko za jeden miesiąc! Troche daleko od uczelni, ale nie wybrzydzałam, podjęłam szybko decyzję, że biorę ten pokój. W ten sposób znalazałm się w domu studenckim WOKO.
   Ogólnie jest spoko, podział jest taki, że na jednym piętrze są dwie grupy (po 10 osób/pokoi). Na każdą grupę jest duża, całkowicie wyposażona kuchnia i dwie łaznieki - damska i męska. Są nas tu tylko 3 dziewczyny, więc ogólnie nie ma problemów z kolejką do łazienki. Pokój, jak pokój, Za taką cenę to w ogóle super. W budynku mamy pralnie, bar, taras na dachu, na którym organizowane są imprezy. 

   Gości mogę przyjmować kiedy chcę, ile chcę i bez dodatkowych opłat. Ludzie są super fajni. Mam kilometr do Jeziora Zuryskiego (spore jeziorko - 1 829 km kwadratowe). Chyba tu trochę pomieszkam.


   A jak już przy jeziorze jesteśmy, to sobotnie popołudnie spędziliśmy nad jeziorem właśnie. Zurych przywitał nas piękną pogodą. Widoki też były niczego sobie. Jezioro Zuryskie jest jeziorem polodowcowym i leży u podnóża Alp - coś pięknego. Woda jest czysta i zachęca do kąpieli. 











   Weekend upłynął nam więc dość przyjemnie. W poniedziałek nie byłam w pracy, bo było szwajcarskie święto narodowe. Od wtorku byłam już w labie. Zaczęło się też załatwianie formalności. Ale o tym wszystkim innym razem.

Pozdrowienia ze Szwajcarii!

Anna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz